W ukraińskiej wersji znanego mema czytamy: po tygodniu kwarantanny w kanałach Wenecji znów widziano delfiny, po dwóch tygodniach – do brytyjskich miast zawitały dzikie kozy, po trzech – Micheil Saakaszwili powrócił do ukraińskiej polityki. Były prezydent Gruzji niczym kot ma wiele politycznych żyć i właśnie rozpoczyna kolejne. Znów na szczycie, z którego spadał już wiele razy.
22 kwietnia Saakaszwili trafił na główne strony ukraińskich portali informacyjnych, bo prezydent Wołodymyr Zełenski zaoferował mu posadę wicepremiera do spraw reform (fakt, że to głowa państwa, a nie premier obsadza rządowe posady, to kolejne świadectwo kreatywnego podejścia do prawa konstytucyjnego). Ale po wielu dniach rokowań nie udało mu się przełamać oporu posłów ze swojej partii Sługa Narodu, którzy musieliby przegłosować kandydaturę Saakszwilego w parlamencie.
Rzut szklanką
A jednak Zełenski wygląda na zdeterminowanego. Skoro nawet jego posłowie nie chcą wpuścić Miszy drzwiami, pozostaje okno. Informacje ze środy wskazywały, że Saakaszwili zostanie szefem komitetu wykonawczego Narodowej Rady Reform. To pozakonstytucyjny organ doradczy, w którym można zasiąść bez zgody parlamentu.
„Reformy” w nazwach obu potencjalnych miejsc pracy Gruzina mówią nam o dwóch rzeczach. Po pierwsze, prezydent szuka głośnego nazwiska, które kojarzyłoby się z radykalnymi zmianami, a więc w oczach narodu odpowiadało za niespełnione, może wręcz niespełnialne obietnice, które składał w ubiegłorocznej kampanii wyborczej. Po drugie zaś, były komik wchodzi na te same grabie, co jego polityczny wróg numer jeden Petro Poroszenko. Obaj prezydenci liczyli, że naczelny przykład sukcesu, jakim w państwach dawnego ZSRR jawi się Tbilisi pod rządami Saakaszwilego, ziści się też na Ukrainie, którą trapią te same bolączki, co Gruzję przed dwoma dekadami: słabe państwo, korupcja, tendencje odśrodkowe w regionach i zagrożenie z Rosji. Problem w tym, jak powtórzyć korzystne doświadczenia, nie doświadczając tych znacznie mniej przyjemnych.