Pojechali do Czadu, by bronić ich przed rajdami arabskich jeźdźców - dżandżawidów. Morderców i gwałcicieli.

Polna droga, która pełni tu funkcję głównej arterii komunikacyjnej, prowadzi meandrami do bazy. Z księżycowego pejzażu wyłania się wał ziemny, do wysokości bioder okolony drutem kolczastym. Przy wjeździe budka z karabinem maszynowym, w środku kilkanaście namiotów. Oto nasz obóz, skąd mamy zapewnić tej ziemi pokój.

Reklama

Surowością przypomina bardziej saharyjską placówkę Legii Cudzoziemskiej z przełomu XIX i XX wieku niż nowoczesny garnizon. Wygód niewiele. Zamiast sanitariatu - podłużny rów. Staje się nad nim w rozkroku i robi swoje bez skrępowania. Sika tu prosty żołnierski lud i generałowie. Nawet minister obrony, kiedy zawitał w te strony. Ot, demokracja szaletu.

Za stołówkę służy zakurzony namiot. Kucharze rzucają przykurzony kotlet na talerz, leją zupę do plastikowej miski. Następny. Żadnego kapryszenia, jak w bazach amerykańskich w Iraku czy Afganistanie, gdzie stacjonują Polacy. Tam są porządne stołówki, kilka dań do wyboru, desery, napoje energetyczne. Tutaj tylko kucharz w krzywo nałożonym fartuchu i grochowa. Smaczna.

Reklama

Pan na pustkowiu

Fort stanął nieopodal Iriby, stolicy dystryktu na wschodzie Czadu. Ktoś najwyraźniej kierowany uczuciem litości nazwał osadę miastem. To ledwie większa wioska awansowana do tej godności. Zlepione z błota i pustaków niskie domy, jeden pokaźniejszy budynek, czyli siedziba władz. Przy głównej ulicy trzy sklepiki świecące pustkami, szkoła. Nie ma asfaltu, chodników, oświetlenia. Wokół półpustynia usiana gdzieniegdzie potężnymi akacjami.

Panem tej ziemi jest Jusuf Sulejman Hachiry, rządowy prefekt. Czarna, starannie przystrzyżona broda. Czarny strój. Przyjmuje nas w wielkiej sali z dywanem pośrodku. Pod żadnym pozorem nie wolno po nim chodzić. Prefekt mówi wprawdzie o solidarności z uchodźcami, ale w kolejnych zdaniach mnoży zastrzeżenia. Uciekinierzy wypijają im wodę, pustoszą zasoby, konkurują o pastwiska. Surowa ziemia nie jest w stanie wykarmić wszystkich. Prosi, by Unia nie zapominała o nich. Gościnność ma wszak swoje granice. Usycha, gdy trwa zbyt długo.

Reklama

Prefekt, mówiąc, spogląda w bok na mężczyznę w błękicie z laską w dłoni. To Haggar Abdelrahman, sułtan plemienia Zagawa, z którego wywodzi się prezydent Czadu oraz… rebelianci w Sudanie. Wpływowa osoba. Sułtan przytakuje. Władza oficjalna w harmonii z władzą tradycyjną. Sielanka, jak na tę część Afryki. Szkoda tylko, że wymuszona wojną.

Nieliczni chcieliby dobrowolnie mieszkać w takim miejscu. Wielu nie ma jednak wyboru. Lepsza Iriba niż wojna w Darfurze.

W okolicach miasta koczuje 80 proc. z trzystu tysięcy uchodźców, po okolicy kręcą się plemienne bojówki i rebelianci. Albo sam Bóg wie kto.

Wyłaniają się nagle. Kilkunastu zbrojnych na pikapie toyoty. Zasłonięte twarze, turbany. Każdy z karabinem, głównie kałasznikowy. Mijają nasz konwój osłaniany przez dwa irlandzkie transportery opancerzone, krótko kręcą się po okolicy i znikają. Kim byli? Ani Polacy, ani Irlandczycy nie podejmują się odpowiedzieć na to pytanie. "Tu każdy wygląda tak samo, nie sposób odróżnić. Nawet żołnierze rządowi chodzą w różnych mundurach, jaki kto zdobędzie. Jedni w butach, inni w klapkach" - mówi pułkownik Dariusz Pita, oficer łącznikowy w Ndżamenie. Polacy widzieli nawet zbrojnego w polskim uniformie, który najwyraźniej ukradł z pralni.

Polityczny galimatias jest jeszcze bardziej powikłany niż mundurowy. Gdyby ktoś zechciał sporządzić porządne "Who is Who" wojny w tej części Afryki, stanąłby przed nie lada zadaniem. W sąsiednim Sudanie ludy Darfuru zbuntowały się przeciwko arabskiemu rządowi. Ruch oporu podzielił się na kilkaset frakcji, większe z nich są wspierane przez rząd czadyjski. Tymczasem w Czadzie z władzami walczą rebelianci ze wschodu wspomagani przez Sudańczyków. Jakby tego było mało, wojna ogarnęła też przylegające do Sudanu i Czadu rejony Republiki Środkowej Afryki.

Granice istnieją tu tylko na mapie, zbrojni wszelkich maści - rządowi i antyrządowi, gangi, milicje plemienne i każdy, kto tylko może udźwignąć kałasznikowa, przekraczają je, jak chcą. Zapuszczają się nawet dalej. W lutym czadyjscy rebelianci wjechali do Ndżameny i o mało nie obalili tamtejszego prezydenta Idrisa Deby. Pamiątką po tej ekspedycji są poryte kulami budynki w centrum stolicy. W odwecie sudańscy partyzanci z Darfuru w maju opanowali w śmiałym rajdzie przedmieścia Chartumu. Rządy Czadu i Sudanu, nie bez racji, oskarżają się nawzajem o wspieranie zbrojnych ekskursji. Cud, że nie wybuchła jeszcze wojna między tymi krajami.

Między wrażymi siłami w trzech państwach tułają się setki tysięcy uchodźców napastowanych przez gangi. Najgorsi są dżandżawidzi, arabska milicja plemienna sponsorowana przez sudański rząd, która specjalizuje się w ludobójstwie. Jej znak firmowy to niespodziewane najazdy na wsie. Zabudowania są palone, mężczyźni i chłopcy mordowani na miejscu, a co ładniejsze kobiety gwałcone lub porywane na niewolnice seksualne. Dżandżawidzi chętnie goszczą też w Czadzie. Gdzie zresztą mają swoich lokalnych odpowiedników - jeźdźców toro boro.

Po pierwsze neutralność

W naszej bazie stacjonuje stu pięćdziesięciu żołnierzy. W większości Polaków, są też Francuzi i Irlandczycy. My budujemy fort, a wojownicy z Zielonej Wyspy czuwają, by nikt nam w tym nie przeszkodził. Wkrótce będzie to czysto polski obóz. Gromadzimy już siły. Właśnie do Czadu doleciało 70 żołnierzy, czekają teraz na transport we francuskiej bazie Europa w Ndżamenie. Z portu w Kamerunie sunie ku Iribie konwój pancernych rosomaków. Do września będzie tam 400 Polaków i zacznie się właściwa misja.

Siły Euroforu, czyli misji zbrojnej Unii Europejskiej, której jesteśmy częścią, przejmą odpowiedzialność za 250-kilometrowy pas pogranicza z sudańską prowincją Darfur. To największa jak dotąd operacja wojskowa Unii. Sprawdzian jej możliwości. W pogranicznym galimatiasie Europa chce zachować neutralność. "To słowo klucz. Nie możemy i nie chcemy opowiadać się po żadnej ze stron" - mówił w Iribie polski minister obrony Bogdan Klich. Nie bardzo podoba się to czadyjskim władzom. Prezydent Deby uznał wręcz, iż UE sprzyja rebeliantom, i zasugerował unijnym siłom, by wyniosły się z jego kraju. Ale cóż on może? Czadyjskie lotnictwo dysponuje zaledwie pięcioma śmigłowcami. W bazie Abache na wschodzie, gdzie mają stacjonować polskie helikoptery, Francuzi trzymają ich trzy razy tyle. O innych lotniskach nie wspominając.

Celem misji nie jest ratowanie władzy Deby’ego, ale osłona ludności cywilnej i uchodźców, a także pracowników ONZ i organizacji humanitarnych przed napadami. Unia nie chce walczyć w Czadzie, chyba że zostanie sprowokowana. Dotychczas tylko raz doszło do wymiany ognia między rebeliantami a Europejczykami. Kiedy tylko rebelianci dostrzegli, że mają do czynienia z wojskami Unii, a nie rządowymi, wstrzymali ogień.

Siedem dni i siedem nocy

Wojna nie jest jednak największym kłopotem polskiej misji. "Nie walki są tu wyzwaniem, ale odległości" - mówi generał Bogusław Pacek, zastępca dowódcy Euroforu.

Podróż lądem z Ndżameny do Iriby zajmuje siedem dni. Z Kamerunu, dokąd docierają dostawy morzem, konwoje suną dwa razy dłużej. I to tylko porą suchą: gdy spadną tropikalne deszcze, nie sposób dotrzeć tam lądem.

My nie mamy tyle czasu. W Ndżamenie wsiadamy do francuskiego transportowca Transall. Po 2,5 godz. szarpania, huku i podskakiwania - samolotom wojskowym daleko do komfortu lotnictwa cywilnego - dosłownie grzmocimy w pas startowy w Iribie. To oznaczony kamieniami podłużny kawałek ubitej ziemi. Żadnego asfaltu, świateł sygnalizacyjnych, wieży kontrolnej.

Powrót tą samą drogą. Tym razem trzeba się spieszyć, zaczęła się pustynna burza. Tony piachu uderzają z furią w namioty, wyrywają kołki. Szybko na pokład, póki można jeszcze wystartować.

Jeśli jest gdzieś koniec świata, Iriba ma słuszne prawo, by kandydować do tego miana. Właśnie posłaliśmy tam naszych żołnierzy.