"Czekamy. Jeszcze nie wiemy na co" - mówi kobieta w Tkwiawi, wiosce leżącej na drodze do Ergneti, gdzie chcemy zobaczyć punkt graniczny między Gruzją i Południową Osetią. Ludzie stoją w grupkach przed domami. Nie chcą wyjeżdżać, zresztą nie mają dokąd. "Może się jakoś uda" - mówią. W nocy obok ich wsi spadały pociski artylerii. Rosjanie celowali w rozmieszczone tam zamaskowane gruzińskie pozycje. Jadąc tu, po obu stronach drogi widzieliśmy je, mijaliśmy kolumny czołgów i ciężarówki z żołnierzami.

Reklama

W Ergneti docieramy do opuszczonego posterunku. Dwa porzucone samochody wojskowe, resztki amunicji i rozsypane na ziemi łuski. Na drodze dwa głębokie leje po pociskach. Po drugiej stronie zaczyna się strefa walk. Nagle pojawiają się samoloty - gdzieś wysoko bombowiec i tuż nad nami szturmowiec. Strzały, wybuchy - potem dowiemy się, że pociski wystrzelone od strony osetyjskiej spadły na drogę ok. 100 metrów od nas. Za piaskową barykadą terkotają karabiny maszynowe.

W stronę opuszczonego posterunku, gdzie usypana z worków z piaskiem barykada dzieliła Gruzję od Cchinwali, maszeruje pijany mężczyzna. Mówi, że chce przejść na drugą stronę. "Wczoraj wieczorem pojechaliśmy tam we czterech samochodem. Zaczęli nas ostrzeliwać z powietrza. Wyskoczyliśmy z auta i zaczęliśmy biec. Gdy policzyliśmy się po tej stronie, okazało się, że jednego brakuje. Muszę go poszukać" - upiera się.

Wracamy. Po obu stronach wiejskiej drogi znów mijamy zamaskowane gruzińskie czołgi i działka przeciwlotnicze. Nie widać już cywilów - pewnie wystraszyły ich huczące nad głowami samoloty. Droga do Tbilisi prowadzi przez Gori - rodzinne miasto Józefa Stalina, w którym dziś znajduje się jedna z gruzińskich baz. Gdy przejeżdżaliśmy tędy wczesnym rankiem, było spokojnie, chociaż obawiano się powtórki z piątku, kiedy rosyjskie bombowce celowały w obiekty wojskowe. Słusznie. Dojeżdżając do miasta, słyszymy świst i odgłos wybuchu. Przed nami po lewej stronie w niebo bucha siwy dym. "To w Gori" - mówi nasz kierowca i żegna się.

Reklama

Zajeżdżamy na ulicę Suchiszwili. Górne piętra domów płoną. Dookoła biegają żołnierze, lekarze, krewni i znajomi mieszkańców, dziennikarze. Grupka gapiów po przeciwnej stronie ulicy z przerażeniem patrzy to na buchający z okien ogień, to na wynoszone z budynków ofiary. 17 zabitych i ponad 260 rannych - takie liczby poda później szpital w Gori. Karetki kursują jak szalone. Lżej ranni przewożeni są miejskimi autobusami - to główny gruziński środek transportu w tej wojnie.

Do jednego z budynków podchodzi starsza kobieta. Cała we krwi, z potarganymi włosami, bez butów. Wróciła na Suchiszwili, by odnaleźć rodzinę. "Zabili mi syna!" - krzyczy, szarpiąc się z żołnierzami. Tuż obok młody chłopak bezskutecznie próbuje nakłonić inną szamoczącą się kobietę, by wsiadła z nim do samochodu. "Czemi szwili! Moje dziecko!" - krzyczy. Młody mężczyzna bez koszuli, słaniając się, chodzi w kółko z wzniesionymi do nieba rękami. Nie krzyczy - wyje. Pada na kolana. "Dido, Dido! Dlaczego? Dlaczego?" - zawodzi bez końca. "Oszalał z rozpaczy" - rzuca ktoś ze współczuciem. Kilkanaście minut wcześniej wśród ciężko rannych znalazł swojego brata. Umarł na jego rękach.

Roza Jezadaszulikowa podczas rosyjskiego bombardowania robiła zakupy w sklepie. Gdy spadła bomba, właśnie wracała na Suchiszwili. Odłamek trafił ją w nogę. Nie ma już dokąd wracać. Wybuch wepchnął pancerne drzwi do wewnątrz, wszystko latało w powietrzu. Z jej mieszkania zostały gruzy. "Nie mam nikogo. Nie mam dokąd pójść" - mówi.

Reklama

Do szpitala w Gori wojskowi nie wpuszczają nikogo oprócz samochodów z rannymi. Zagadujących ich ludzi odsyłają machnięciem ręki w kierunku pobliskiego drzewa. Tam, przyczepione pinezkami wiszą napisane odręcznie listy rannych. Zebrani w kupki gapie przeklinają pod nosem. "Sukinsyny russkije" - mówią jedni. "Nigdy nie oddamy Cchinwali, nie ustąpimy, pomścimy naszych" - pomstują. Nie wszyscy jednak są o tym przekonani. "Nie pokonamy bombowców naszymi działkami. Zmiotą nas z powierzchni ziemi" - mówi Pawle. "Saakaszwilego trzeba było utopić w Mtkwari (rzeka przepływająca przez Tbilisi - red.), a nie wybierać na prezydenta. Posyła ludzi na pewną śmierć" - dodaje.

Mężczyzna, którego brat zginął w płomieniach, też tu jest. Jego sąsiadka, która straciła dziecko, tuli do piersi jego głowę, próbuje uspokoić. "Wypij to" - podaje mu krople, które ktoś przyniósł z apteki. Odtrąca jej rękę, plastikowy kubek odlatuje gdzieś daleko. Znowu pada na kolana. "Dlaczego?" - wyje.