Sobotni nalot zostawił wiele budynków w Gori w zgliszczach. To miasto położone kilkadziesiąt kilometrów od Tibilisi. Stąd Gruzini ruszyli na Osetię Południową. I tu postanowili się bronić przed oczekiwaną rosyjską ofensywą.
Gori od początku konfliktu było celem rosyjskich nalotów. Rosjanie ostrzeliwali pozycje wojskowe w mieście i pod nim. Ale w sobotę było inaczej.
Jak pisze "Gazeta Wyborcza", o poranku w sobotę rosyjskie bombowce zrzuciły bomby na opuszczone koszary. Kiedy mieszkańcy sądzili, że już jest po ataku, samoloty wróciły. Tym razem nie interesowały już ich wojskowe pozycje. Bomby i rakiety spadły na domy pełne ludzi. "Zobaczyłem, że kamienica po sąsiedzku się rozpada, balkony spadają na ziemię. Moment i zaczął walić się także dom, w którym mieszkałem" - opowiada korespondentowi "Gazety Wyborczej" jeden ze świadków.
Ale pierwszy atak był tylko wstępem. Po chwili samoloty wróciły, by dopełnić dzieła zniszczenia. W stronę ludzi poleciały rakiety, ulice ostrzelano z działek wielokalibrowych. Na jednej tylko ulicy zginęło kilkadziesiąt osób.
"Kiedy zawrócili, żeby ostrzelać kamienice, samoloty leciały niziutko" - mówi Dżamszir Iluridze, mieszkaniec jednej z kamienic. "Nie mogli nie widzieć ludzi na podwórzu, bawiących się dzieci. Strzelali, żeby się zemścić za Osetyjczyków, którzy w Cchinwali zginęli od kul naszych żołnierzy" - dodaje.
Widok był straszny. Na podwórku leżały ludzkie szczątki."Wygląda mi na rękę Wenery Elbachidze" mówił "Gazecie Wyborczej" Iluridze, szturchając kikut patykiem."Wygląda mi na nią. Taka drobna, delikatna. Mieszkała piętro wyżej, dobrze ją znałem" - dodawał.
Liczba ofiar trwającej cztery dni wojny rosyjsko-gruzińskiej sięga już 2 tysięcy.