Przyjaźń Recepa Tayyipa Erdoğana z Władimirem Putinem stanowi idealne potwierdzenie prawdziwości spostrzeżenia kardynała de Richelieu: "Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam". Obaj jedynowładcy udają sojuszników, zarazem coraz zacieklej konkurując w różnych regionach świata – przy czym kolejne fronty otwiera Erdoğan.
Choć trwa rozgrywka miedzy Rosją a Turcją o wpływy w Syrii oraz Libii, z początkiem października rozpoczęła się jeszcze istotniejsza gra. Wspierany przez Stambuł prezydent Azerbejdżanu İlham Aliyev wszczął wojnę z Armenią. Dla niego sukcesem będzie odebranie Ormianom części spornych terytoriów Górskiego Karabachu. Natomiast Erdoğan już może sobie gratulować, bo coraz bardziej wyczerpana Rosja nie decyduje się na otwarte wystąpienie po stronie Armenii. Tę pustkę, po stu latach nieobecności, coraz śmielej wypełnia Turcja. Wracając tam, gdzie dominowała przez ponad czterysta lat.
Mity w służbie strategicznych interesów
Położenie Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii trudno określić inaczej niż pechowe. Ziemie te, nazywane Zakaukaziem, przez ponad dwa tysiące lat stanowiły dla mocarstw peryferia – ale nie oznaczało to braku zainteresowania. Najpierw podbili je Persowie, którym ten region świata wydarł z kolei Aleksander Wielki. Potem ścierał się o nie Rzym z Partami. W czasach chrześcijańskich Zakaukazie zdobywali Arabowie oraz Mongołowie. Wreszcie od XVI w. aż dziesięć zaciętych wojen o ten niewielki region stoczyły między sobą Turcja oraz Persja. Wreszcie zainteresowała się nim Rosja.
Działo się to wówczas, gdy kluczowy z mitów kształtujących rosyjską politykę stanowiła idea Trzeciego Rzymu. Moskwa miała być dziedziczką dwóch stolic chrześcijaństwa: Wiecznego Miasta oraz Konstantynopola. Nie przypadkiem po dwóch i pół wieku mongolskiego jarzma, gdy państwo moskiewskie odzyskało niepodległość, jego herbem stał się bizantyjski, dwugłowy orzeł. Symbol ten odzwierciedlał dziejową misję, której ukoronowaniem winno być wyzwolenie kolebki prawosławia, miasta założonego przez Konstantyna Wielkiego. Żadne inne wojny nie cieszyły się tak wielkim poparciem Rosjan jak konflikty z Turcją, która pod koniec średniowiecza zagarnęła Konstantynopol.
W tym przypadku mit korespondował z interesem strategicznym. By stać się mocarstwem, Moskwa potrzebowała portów, które nie zamarzają i które dają swobodny dostęp do innych akwenów. Stąd na Kremlu, już od czasów Piotra Wielkiego, niezmiennie zakładano, że droga do pozycji światowego hegemona ostatecznie otwarta będzie dla Rosji dopiero po zgonie Turcji. A to okazało się nie taką prostą sprawą, zwłaszcza gdy najkrótsza z dróg do serca wrogiego imperium wiodła przez Kaukaz.