Lokalne media w Charlotte, największym mieście Północnej Karoliny i najszybciej rozwijającej się amerykańskiej metropolii w pierwszym piętnastoleciu XXI wieku, już na dwa dni przed przyjazdem Donalda Trumpa informowały tylko o prezydencie. Jego wiec zorganizowano na starym lotnisku pod Gastonią. To w przeważającej mierze białe miasteczko oddalone od Charlotte o pół godziny drogi samochodem. Organizatorzy zapowiadali, że przywiozą autokarami 30 tys. osób.
Nad płytą lotniska powiewała gigantyczna, umocowana na dwóch budowlanych dźwigach amerykańska flaga. Entuzjastyczny lud MAGA, którego nazwa powstała od trumpowskiej bandery Make America Great Again, był niemal w całości biały. W tłumie dało się dostrzec dwoje Afroamerykanów. Mężczyźni prezentowali się w tzw. żonobijkach, koszulkach na ramiona, jakie 70 lat temu unieśmiertelnił w „Tramwaju zwanym pożądaniem” Marlon Brando. Na bawełnie mieli napisane „deplorable”. Przymiotnik można tłumaczyć jako nędzny, żałosny, paskudny. To nawiązanie do kampanii 2016 r., kiedy Hillary Clinton – jak się okazało na swoją zgubę – nawała wyborców Trumpa „bandą beznadziejnych rasistów, seksistów, homofobów i ksenofobów”. Przeprosiła, ale przeprosiny nic nie dały i biały heteroseksualny mężczyzna z klasy ludowej po raz pierwszy od lat zdradził wówczas Partię Demokratyczną i zagłosował na republikanina.
W klimat wiecu wprowadzali przed Trumpem lokalni politycy. Przewodnicząca jakiegoś republikańskiego kółka zaintonowała hymn, fałszując niczym Edyta Górniak. 77-letnia kongresmenka Virginia Foxx opowiadała o swojej karierze – jak wyszła z domu, w którym nie było elektryczności, a doszła aż do Kapitolu. I że tylko w Ameryce awans społeczny jest możliwy w takim tempie. Ceniony krytyk kultury Christopher Lash nie zgodziłby się z tym. W opublikowanym ćwierć wieku temu eseju „Bunt elit” twierdził, że amerykańskie społeczeństwo jest najbardziej zamknięte ze wszystkich na Zachodzie, a elity reprodukują się we własnym gronie z pokolenia na pokolenie.
Reklama
Na wiecu można było odnieść wrażenie, że innej Ameryki niż MAGA nie ma. Trump idzie do zwycięstwa, kładąc rywala na łopatki. O takim entuzjazmie w „Lęk i odraza: Na szlaku kampanii ‘72” wspominał Hunter S. Thompson. Skrajnie lewicowy kandydat demokratów George McGovern porywał tłumy w sposób, jakiego nigdy wcześniej towarzyszący mu dziennikarze nie widzieli. A potem sromotnie przegrał wybory, ponosząc klęskę w 49 z 50 stanów.
Tłum z lotniska pod Gastonią bawił się w takt szlagierów Eltona Johna, Freddiego Mercury’ego, a nawet Village People, utworów z wydawałoby się nieco innego kręgu niż elektorat Partii Republikańskiej. Ale bawił się świetnie. Po trzech godzinach na podium pojawił się wreszcie idol, na którego reagowali tak jak to robią gorliwi wyznawcy widząc papieża, albo oddani fani na koncercie Madonny.
Dalej było już popkulturowo. Za każdym razem, gdy Trump coś powiedział, lud MAGA wpadał w ekstazę. A mówił to, co zwykle mówi albo tweetuje. Że COVID-19 to plaga wyhodowana przez Chińczyków, żeby zniszczyć amerykańską gospodarkę. Że Biden jest marksistą i chce zlikwidować w Ameryce dostęp do prywatnych ubezpieczeń. Że demokraci pragną anarchii i zabiorą zwykłym ludziom ich broń. I wreszcie, że maseczki są dla mięczaków, a wirus to błahostka. I rzeczywiście: maseczkę miała jedna na 20–30 osób ze zgromadzonych.
Na wprost przygotowanego dla Trumpa podium znajdował się ogrodzony siatką przyczółek dla dziennikarzy. Skojarzenia z obozami odosobnienia dla imigrantów są uprawnione. Prezydent pokazywał nas palcem i wołał: „Wszystkiemu winne są kłamliwe media! CNN!”. A tłum buczał i wołał „defund the media!” (odciąć pieniądze na media), co jest prawicową odpowiedzią na lewicowe hasło „defund the police”.
Jakiekolwiek wydarzenie z udziałem prezydenta Stanów Zjednoczonych jest zawsze koszmarem logistycznym, nie tylko dla służb, które zabezpieczają, ale i dla ludzi, którzy celowo bądź przygodnie znaleźli się w polu tej operacji. Bez samochodu wydostanie się ze starego lotniska to była ścieżka zdrowia. Na dalekich przedmieściach Charlotte prawie nie ma komunikacji publicznej, a ta, która jest, w pandemii działa gorzej niż słabo. Aplikacje taksówkowe wariowały, a kierowcy nie byli wpuszczani na odległość bliższą niż sześć kilometrów od wejścia na wiec. Żeby dostać się spod lotniska do pierwszej w okolicy stacji benzynowej, trzeba było przejść wzdłuż drogi bez pobocza.
Na stacji lud MAGA ekscytował się tym, że mógł swojego profetę i lidera na żywo zobaczyć. Historia reportera z Europy, który nie ma jak się wydostać inaczej niż ośmiogodzinnym marszem w ciemnościach do Charlotte, poruszyła w zasadzie wszystkich. Każdy chciał pomóc, ujawniła się słynna Southern Hospitality, tradycyjna gościnność stanów dawnej Konfederacji. Nie było widać cienia niechęci do obcego, kompletnie inaczej niż trzy godziny wcześniej na lotnisku.
Padały propozycje podwózki, nakarmienia, a nawet noclegu. Czekałem jednak, aż kierowcy z aplikacji będą mogli dojechać. Chciałem wysłuchać historii tych ludzi. Tylko przez ich pryzmat można zrozumieć część logiki ludu MAGA. Menedżerem mojej akcji wyjazdowej ze stacji benzynowej stała się Savannah, 30-letnia pracownica tego obiektu. Jej osobiste doświadczenie z ostatnich dziewięciu miesięcy nadaje się na okładkowy temat „Time’a”, kiedy magazyn wybiera człowieka roku. Bo człowiekiem roku 2020 jest ofiara skutków pandemii. Jedna z 30, 100 mln w USA, a może miliarda na całym świecie.
Savannah jest trumpistką, cieszy ją – jak powiedziała – że na lotnisku ludzie stali ramię w ramię, serce przy sercu. Ale nie rozumie tego hejtu na maseczki. Jej o pięć lat starszy chłopak Bill ma przewlekłą chorobę płuc. – Gdy zaczyna się dusić, wpada w panikę. Wyobrażam sobie, że za kilka lat będzie chodził z butlą z tlenem – powiedziała kobieta. A w Gastonii żniwo wirusa widać bardzo wyraźnie. Ludzie uznali, że to nie na żarty, kiedy zmarł 19-latek z okolicznego ogólniaka. Zdrowy jak ryba koszykarz. Savannah nie zakłada maseczki, bo czuje presję sąsiadów, że to przejaw zdrady ideałów. Ale cieszy się, że przed kasą zainstalowano jej szybkę z pleksi. Właścicielka stacji nie dała jej żadnego ubezpieczenia. Zapytałem, czy przeszkadza jej zatem Obamacare tak, jak przeszkadza Trumpowi. – Nie, gdzie tam. Muszę odnowić polisę, bo jestem po wypadku i puchną mi kostki po złamaniu. Z tym kwitem będę miała rehabilitację – odpowiedziała. Takich ludzi są w Ameryce miliony. Głosują na człowieka, który chce likwidacji Obamacare, a sami są za jej nie tylko utrzymaniem, ale i rozszerzeniem. W marcu w referendum mieszkańcy Oklahomy, jednego z trzech najbardziej republikańskich stanów w Unii, poparli rozszerzoną wersję obamowskiej reformy systemu ubezpieczeń.
Savanah jest ofiarą pandemii przede wszystkim dlatego, że w marcu straciła pracę w supermarkecie, a tę na stacji benzynowej ma dopiero od początku października. W ramach pierwszej tarczy antycovidowej dostawała 123 dol. tygodniowo. Według lokalnego GUS-u minimum socjalne na przeżycie w Karolinie Północnej wynosi 24,5 tys. dol. rocznie. Z biedazasiłku Savanah w rok dostałaby 6,4 tys. dol. Pytam w końcu, z czego w takim razie żyje. – Z oszczędności dziadków Billa. Całe życie odkładali i mogą się podzielić – wyjaśniła. I tak biedna Ameryka zjada to, co z mozołem wypracowały poprzednie pokolenia, także w makroskali. Co więcej, 83-letni dziadek Billa jest po dwóch udarach i gdyby Savanah przyniosła z pracy koronawirusa, byłaby katastrofa.
Cała rodzina – wbrew temu, co w sprawie wyborów radził Donald Trump – zagłosowała korespondencyjnie. Na… Donalda Trumpa. Sondaże z Karoliny Północnej wskazują dziś remis i obstawiam, że różnica między kandydatami w tym stanie będzie najmniejsza ze wszystkich 50. Za Bidenem są miastowi, wykształceni, Latynosi, a przede wszystkim Afroamerykanie. Tak w ciemnościach przedmieść Gastonii podzielona jest Ameryka.