Początek jesieni 1983 roku to jeden z najtrudniejszych okresów zimnej wojny. Sytuacja gęstniała od kilku lat - w 1979 roku ZSRR wkroczył do Afganistanu, rok później Zachód zbojkotował olimpiadę w Moskwie. Na początku września Rosjanie omyłkowo zestrzelili cywilny samolot koreańskich linii lotniczych - zginęło 269 osób.
W poniedziałek 26 września kilka minut po północy na ekranach centrali Systemu Ostrzegania przed Atakiem Rakietowym (SPRN) w zamkniętym mieście Sierpuchowo-15 pod Kaługą zapaliła się lampka alarmowa i napis "start". System poinformował o ataku rakietowym na Związek Radziecki. Zgodnie z regulaminem podpułkownik Pietrow powinien był poinformować Kreml, a Jurij Andropow wydać rozkaz o wystrzeleniu radzieckich rakiet z głowicami atomowymi w kierunku Ameryki.
JUSTYNA PRUS: Co się właściwie wydarzyło?
STANISŁAW PIETROW: To był dzień jak co dzień. A raczej noc. Pełniłem dyżur i nagle pojawiła się pierwsza informacja o startującej z amerykańskiej bazy rakiecie. Potem o kolejnej. Było ich wprawdzie tylko pięć, ale ogólny komunikat był jednoznaczny - atak rakietowy na ZSRR. Zawyły syreny - popatrzyliśmy na siebie z przerażeniem, wybuchła panika. Szybko jednak opanowaliśmy nerwy i zaczęliśmy sprawdzać systemy. Wszystko działało sprawnie. Wiarygodność: najwyższa. Musiałem szybko podjąć decyzję: albo przekazać wyżej informację o ataku i tym samym rozpocząć procedurę odpowiedzi na niego, albo ostudzić emocje. Powiedzieć - wbrew komputerowi - że to pomyłka. Na własną odpowiedzialność. Po krótkim namyśle tak zrobiłem.
Nie miał pan wątpliwości?
Oczywiście, serce podeszło mi do gardła. Nie miałem stuprocentowej pewności - szanse były pół na pół. Ale strasznie się bałem, że jeśli się pomylę, mogę sprowokować wojnę atomową. I to mi pomagało utrzymać nerwy na wodzy. Przecież gdybym dał rozkaz do ataku, amerykański system ostrzegania wydałby podobny i rozpętałoby się piekło. Sytuacja międzynarodowa była wówczas bardzo napięta. 1 września nasze siły powietrzne strąciły koreańskiego boeinga - konflikt wisiał w powietrzu. Dlatego każda pomyłka mogła bardzo drogo kosztować. Świat był na skraju wojny. Uczucie, że zostałem w to wplątany, było koszmarne.
Jakie były pańskie reakcje?
W pierwszej chwili nogi się pode mną ugięły, chociaż teoretycznie byłem na coś takiego przygotowany. Pomyślałem jednak: nikt nie zaczyna ataku jądrowego za pomocą pięciu rakiet! Poza tym nie startowałyby one z jednej bazy. Z drugiej strony wiedziałem, że jeśli się mylę, to biada mi. Gdybym myślał jak komputer, podjąłbym inną decyzję. Ale jestem człowiekiem. Mam takie cechy, jak intuicja, wyczucie, doświadczenie zdobyte przez lata. Pracowałem przecież w tym systemie odkąd powstawał.
Czy naprawdę wszystko zależało od pana decyzji?
Bardzo wiele. Znajdowałem się na samym dole tego łańcucha. Opierając się na mojej decyzji, góra, czyli sekretarz generalny ZSRR Jurij Andropow, miała wydać rozkaz o ataku.
Jak działał ten system?
Idea była prosta. Satelity kontrolujące terytorium przeciwnego państwa pozwalały wykryć start rakiety, gdy tylko wydostała się ona z podziemnego silosu. Amerykanie mieli wówczas rakiety trzystopniowe, satelita miał dokładnie 180 sekund na ich wykrycie. Gdy to następowało, do centrali wysyłany był sygnał. I właśnie my go otrzymaliśmy.
Jak doszło do tej pomyłki?
Wystąpiły szczególne warunki zależne m.in. od rozmieszczenia satelity na orbicie i położenia Ziemi wobec Słońca. System nie przewidział takiego wariantu, powstało wrażenie, że lecą na nas rakiety. A jeśli tak, to my wystrzelimy swoje... Dopiero po pół roku doszliśmy, jak to się stało. To była kolejna niespodzianka, jaką sprawił nam kosmos. To powinna być dla nas lekcja pokory.
Zachód okrzyknął pana bohaterem. Czy pan się za takiego uważa?
Dziennikarze potrzebują bohatera i nie chcą słyszeć, że nim nie jestem. Nie, w tym co zrobiłem, nie było nic bohaterskiego. Po prostu wykonywałem swoją pracę. Byłem specjalistą i zachowałem się profesjonalnie. Dobrze, że to ja tam siedziałem.
Nie czuje się pan niedoceniony?
W żadnym wypadku. Nie mam żadnych pretensji ani do władz, ani do zwierzchników. Chcę tylko żyć spokojnie. Moja żona dowiedziała się o tym wszystkim dopiero po 10 latach od dziennikarza gazety "Sowierszenno Sekretno". Ja w domu nigdy o pracy nie opowiadałem, była przecież ściśle tajna, bo związana z obronnością kraju. Trzeba było widzieć jej oczy, gdy się dowiedziała. Była w szoku. Czasami wspominam tamten wieczór przed 25 laty i mówię do siebie: przeklęte te minuty, lepiej gdyby się nigdy nie wydarzyły. Ta praca dużo mnie kosztowała - nie miałem czasu dla rodziny, praktycznie wszystkie święta, wolne dni spędzałem w robocie. Na emeryturze przeprowadziłem się pod Moskwę, do Friazina. To małe, spokojne miasteczko. Żyję skromnie, ale jestem tu szczęśliwy.
Dostał pan jakieś nagrody?
Nie. Sprawa była śliska - podczas badania jej przez komisję wyszło na jaw dużo różnych dużo niedoróbek. A badali to ludzie, którzy tworzyli ten system, więc częściowo to oni odpowiadali za to, że doszło do tak dramatycznej sytuacji. Zatem przyznanie mi nagrody byłoby równoznaczne z ich przyznaniem się do winy. Komisja badała przecież swoje własne błędy.
Miał pan w pracy jakieś nieprzyjemności?
Nie... no, może odrobinę. Próbowali trochę się mnie czepiać, ale było to na tyle głupie, że nawet się nie przejmowałem. Wie pani, chorymi ludźmi nie ma się co przejmować.