PAP.PL: Jak wyglądało Twoje życie przed inwazją?

Eugenia Emerald: Robiłam plany na przyszłość. Miesiąc przed wybuchem wojny zadzwoniłam do mamy i powiedziałam: +wreszcie jestem szczęśliwa, znalazłam swoją drogę, interes życia, który mnie cieszy+. Zaczęłam tworzyć klub integrujący ludzi. Dotychczasowe zajęcie, czyli mój biznes jubilerski, w którym pracowałam przez 10 lat, miał zejść na drugi plan. Niestety wraz z wejściem Rosjan do Kijowa wszystkie moje plany runęły.

Reklama

Co zostało Ci w pamięci z 24 lutego?

E.E.: Byłam u siebie w Kijowie, czułam, że Rosja zaatakuje. Intuicja podpowiadała mi, by wykonać szereg działań, by przygotować się na to, co może się zdarzyć. Zamknęłam swoją pracownię jubilerską, zabrałam wszystko, co tam było. Z kolei z mieszkania wzięłam sejf z amunicją. Dałam mojemu administratorowi wszystkie pieniądze, jakie miałam, i poprosiłam, by kupił mi w supermarkecie wszystkie produkty, które mogą być najbardziej potrzebne i nie zepsują się: makarony, masło, suchą kiełbasę, świece, mydła, chemię gospodarczą, środki higieniczne, leki. Kupiłam też dużo ciemnej czekolady. W czasie II wojny światowej wojskowi dostawali codziennie małą kostkę czekolady. Ten mały kawałek czekolady często ratował im życie, bo zawiera +hormon szczęścia+ i kalorie. Kupiłam też papierosy, alkohol, takie zwykłe ludzkie rzeczy.

Reklama

Twoja przezorność się opłaciła.

E.E.: Takie podejście zaszczepił we mnie mój świętej pamięci ojciec, który całe życie przygotowywał się do wojny. Robił zapasy na 5-10 lat. Gdy się zużywały albo popsuły, robił nowe zapasy. O amunicji pomyślałam miesiąc przed wojną. Już wtedy były duże problemy, by ją kupić, już jej brakowało.

To tata nauczył Cię posługiwać się bronią?

Reklama

E.E.: Jeszcze w dzieciństwie dał mi karabin. Był myśliwym i nauczył mnie posługiwania się bronią. Jako dorosła osoba uznałam, że muszę rozwijać te umiejętności bardziej profesjonalnie i zaczęłam szkolić się u żołnierza, który wrócił ze Strefy Operacji Antyterrorystycznej (na wschodzie Ukrainy - PAP) w 2015 roku. Trenowaliśmy w każdą sobotę. To był dla mnie też sposób na odreagowanie stresu. Strzelałam już celnie i chciałam to rozwijać.

Żałuję, że na dwa lata przed pełnowymiarową inwazją przestałam trenować, bo większość mojego czasu pochłaniał biznes. Więc kiedy zaczęła się wojna, bardzo się martwiłam, że moje umiejętności zanikły, że wszystko zapomniałam. Na szczęście nawyki wyuczone przy strzelaniu szybko wróciły. Jednak nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele jeszcze muszę się nauczyć, zwłaszcza o wojskowym snajperstwie. Trenowałam na strzelnicach. Miałam dwóch bardzo fajnych mentorów-snajperów. Jestem im bardzo wdzięczna za ich doświadczenie i pomoc. Ale były też trudne momenty, kiedy siedziałam i płakałam myśląc o tym, jak żyć z umiejętnością zabijania ludzi, którą posiadłam.

Kiedy zdecydowałaś się pójść na front?

E.E.: Tak naprawdę decyzję podjęłam jeszcze w 2014 roku. Byłam wtedy młoda, bardzo ambitna. Do komisariatu wojskowego przyszłam jako wolontariuszka. Mój były mąż nie miał nic przeciwko, wspierał mnie w tym. Ale odmówiono mi, bo miałam małe dziecko, które nie miało nawet trzech lat, więc wróciłam do rodzinnego życia. Wtedy w Kijowie nie czuliśmy tego, co dzieje się w obwodach donieckim i ługańskim. Żyliśmy zwyczajnie, za co później bardzo się wstydziłam, kiedy zrozumiałam, czym jest wojna i co musieli czuć wtedy ludzie, którzy na niej walczyli. Kiedy nastąpiła inwazja w lutym (br.), nie miałam wątpliwości, co będę robić na wojnie. Na początku musiałam zabrać swoich bliskich w bezpieczne miejsca. Gdy tylko zorientowałam się, że moja rodzina jest bezpieczna i wszystko jest poukładane, zrozumiałam, że muszę iść do wojska. Przyjaciele błagali mnie, żebym nie wychodziła z domu. Ale ja już podjęłam decyzję.

Były jakieś dobre dni na froncie?

E.E.: Każdy dzień był inny. Historię frontu dzielę na miesiące i miejsca. W każdej lokalizacji miałam zupełnie inne codzienne obowiązki. Przyjemne wspomnienia, które pozostają w mojej pamięci, pochodzą z Sum i regionu sumskiego. Był to kwiecień, byliśmy tam około dwóch tygodni. Oprócz nas nie było tam innych żołnierzy. Było nas 400 osób. Mieliśmy tam drużynę snajperów. Wtedy właśnie całkowicie zaangażowałam się w swój nowy zawód. Dużo trenowaliśmy, zaczęliśmy notować świetne wyniki, nastąpił bardzo duży rozwój w szkoleniu. Byli tam moi dawni mentorzy, co było też na swój sposób wzruszające. Jako snajperzy tworzyliśmy odrębną kastę. Po Sumach wszyscy zostaliśmy rozformowani do różnych jednostek. Wraz z kolegą zostaliśmy w swoim jako jedyni snajperzy. Potem nastąpiły bardzo poważne ataki. Zginęło wielu snajperów. Potem nie miałam już żadnych pozytywnych emocji związanych z wojskiem.

Kobiety stanowią dziś jedną piątą armii ukraińskiej i walczą na równi z mężczyznami. Jak to jest być kobietą w jednostce w większości złożonej z mężczyzn?

E.E.: Wielu moich znajomych myślało, że jestem w swoim żywiole, bo przed wojną pracowałam tylko z mężczyznami. Ale biznes i wojna to dwa światy. Przed wojną byłam kimś, a tu wszyscy są równi. I nie ma znaczenia, ile masz pieniędzy, jakie miałeś osiągnięcia. Trzeba się podporządkować. Gdy prowadziłam biznes, byłam wolna, nie lubiłam codziennej rutyny bycia w pracy od 9 do 17. Lubiłam pracować wtedy, kiedy miałam na to ochotę, mieć kontrolę nad tym, co robiłam. A tutaj tego nie ma. Trzeba prosić nawet o wyjście do toalety czy pójście do sklepu po kawę. Nie możesz nic sama zrobić, dopóki dowódca nie da ci pozwolenia. Psychologicznie było to dla mnie, jako przedsiębiorcy, chyba najtrudniejsze.

Wielu chłopaków przychodziło do jednostek już jako przyjaciele, a ja nie miałam nikogo. Bardzo trudno było mi się dostosować. Na początku chciałam się z kimś zaprzyjaźnić, ale mnie nie zaakceptowali. Postrzegali mnie (...) jako jakiś obiekt seksualny, ale na pewno nie jako przyjaciółkę. Ciężko było, bo nie traktowano mnie poważnie, bardzo cierpiałam z tego powodu. Zrozumiałam, że znowu, jak na początku prowadzenia biznesu, muszę udowodnić swoją wartość i być lepsza od innych, żeby zostać doceniona. To był naprawdę bardzo trudny moment.

Każda kobieta mnie zrozumie, sytuacja w wojsku nie odbiega od tego, jak to wygląda w innych środowiskach. Kiedy odmawia się mężczyznom pewnej uwagi, nie jest to zbyt pozytywnie odbierane. Swoje zasady z biznesu przeniosłam do wojska: na wojnie nie ma romansowania, jesteśmy w pracy. Ale moje największe problemy zaczęły się, gdy trzy miesiące po rozpoczęciu wojny dostaliśmy (system łączności satelitarnej - PAP) Starlink. Zaczęłam wchodzić na portale społecznościowe, żeby coś tam pokazać, coś opowiedzieć. Jak zaczęły pojawiać się artykuły ze mną, chłopakom bardzo to się nie podobało. Byli źli, że media poświęcają mi więcej uwagi. To raniło ich męskie ego.

Co było dla Ciebie najtrudniejsze na froncie emocjonalnie i fizycznie?

E.E.: Pierwszy miesiąc był fizycznie bardzo trudny. Codziennie miałam jakieś nowe obrażenia. Na szczęście mieliśmy świetnego ratownika medycznego - Jacka. Ciężko jest dźwigać cały sprzęt wojskowy, gdy stanowi on połowę twojej wagi. Ale można się przyzwyczaić fizycznie. Jednak moralnie i emocjonalnie nie umiem przyzwyczaić się do tego, co dzieje się na wojnie. Najtrudniej było, gdy straciłam mojego mentora-snajpera, który uczył mnie snajperstwa wojskowego, którego bardzo kochałam jako człowieka, jako nauczyciela. Kiedy umarł, bardzo mnie to załamało. Myślałam, że jestem skończona. Poddałam się emocjonalnie, wszystko się we mnie posypało. Byłam w tym stanie przez półtora miesiąca. Myślałam, że się stamtąd nie wydostanę. Ale znowu, człowiek przystosowuje się do wszystkiego. Po prostu zaczęłam rekonfigurować swój mózg i zmuszać się do dalszego życia. Ciągle powtarzam moim kolegom żołnierzom, że wojna prędzej czy później się skończy i będzie inne życie. Dla niektórych niestety życie kończy się na wojnie. Ale ja uważam, że jeśli uda się przeżyć wojnę, to tym bardziej trzeba żyć normalnie dalej.

Czy na polu walki doświadczyłaś dyskryminacji?

E.E.: Nie. Po pierwsze, nigdy nie wiesz, kto jest kim w walce. Wszyscy są ubrani tak samo. Widać praktycznie sam sprzęt. Moi chłopcy zadali kiedyś pytanie: +jeśli mężczyzna i kobieta są ranni, ale mężczyzna leży bliżej na polu bitwy, to do kogo pobiegniesz pierwszy - do mężczyzny czy do kobiety? Do tego, który leży bliżej+. Taka jest logika wojny. Dlatego w działaniach bojowych nie ma żadnej dyskryminacji, wszyscy są równi.

Powiedziałaś, że nie pozwalałaś nikomu zbliżyć się do siebie. Jak do tego doszło, że zakochałaś się na froncie?

E.E.: To nietypowa historia. Chcę od razu zaznaczyć, że nie zakochałam się w koledze z mojego pułku, więc nie złamałam swoich zasad. Mój mąż jest z innej jednostki. Ja walczyłam w Pułku Narodowym w jednostce specjalnej, a on w Siłach Zbrojnych. Służyliśmy w różnych regionach. Spotkaliśmy się przypadkiem, choć wielu twierdzi, że to przeznaczenie. Zaczynam w to wierzyć. Wsparcie bliskiej osoby jest bardzo potrzebne na wojnie. Chłopaki z mojego pułku mieli żony, dziewczyny i mieli z kim pogadać, w przeciwieństwie do mnie. Nie zawracałam głowy znajomym, oni tego nie rozumieli, nie zawracałam głowy mamie, bo nie chciałam, żeby się martwiła. Ale gdy ma się ukochanego, można mu się wyżalić, a tego męskiego wsparcia i silnego ramienia mi brakowało. Myślałam, że w tej piwnicy, w której siedzieliśmy, będę już na zawsze sama, bo szanse na spotkanie kogoś były zerowe. Otaczali mnie tylko moi towarzysze. Nie miałam życia prywatnego. Kilka razy pozwolono mi wrócić do domu do Kijowa. Za pierwszym razem był to pogrzeb, za drugim po prostu przyjechałam do mieszkania, położyłam się na kanapie i tylko oglądałam głupie filmy, nie chciało mi się nic robić. Więc nie miałam szans, żeby kogoś spotkać.

Wszystko zmieniło się dzięki jednemu artykułowi. Napisał o mnie ukraiński magazyn „Elle” i mój przyszły mąż go zobaczył. Napisał do mnie w mediach społecznościowych, był pod wrażeniem tego, co robię. Od tego czasu zaczęliśmy pisać ze sobą codziennie. Dzwoniliśmy do siebie. Gdy byłam na służbie, zawsze był ze mną w kontakcie. Kiedy dowiedziałam się, że ma akurat wolne i jest w Kijowie, też poprosiłam dowódcę o kilka dni wolnego. Puścili mnie na trzy dni. Kiedy przyjechałam do Kijowa, była piąta rano. Spotkaliśmy się na dworcu. Spojrzeliśmy na siebie, a ja od razu zrozumiałam, że to mój przyszły mąż. Te wspólne trzy dni tylko potwierdziły, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Nasze następne spotkanie było na froncie. Przyjechał ze swojego frontu na mój, żeby się zapoznać z dowódcami, i tam mi się oświadczył. Ktoś mógłby powiedzieć, że stało się to bardzo szybko. Ale na wojnie jeden dzień jest jak tydzień, czasem jak miesiąc lub rok.

Wzięliście ślub na froncie. Jak udało się to zorganizować?

E.E.: Początkowo mieliśmy się pobrać w Kijowie, ale przez cały wrzesień nie znaleźliśmy ani jednego wolnego dnia, bo mój mąż był ciągle na froncie. Mieliśmy nawet znajomych i wodzireja, którzy oferowali zorganizowanie wszystkiego za darmo. Każdy chciał nam jakoś podziękować za to, że walczymy za Ukrainę. Ale ja byłam w pułku kijowskim, a mąż walczył w obwodzie charkowskim, więc nie było jak tego zorganizować. A tak się składa, że 14 października to Dzień Obrońcy Ukrainy, święto narodowe. Pomyślałam, że tego dnia mąż może mieć wolne. Dodatkowo miał w ten dzień urodziny. Wzięłam wolne i do niego pojechałam. I tam jakoś zrodził się pomysł, by pobrać się na froncie.

Jaka będzie pierwsza rzecz, którą zrobisz po wojnie?

E.E.: Kiedyś powiedziałam, że pierwszą rzeczą, jaką zrobię po zakończeniu wojny, będzie rzucenie palenia i ślub. Rzuciłam już palenie, wyszłam za mąż i zaszłam w ciążę. Czyli wypełniłam plan do maksimum. Wojna na froncie dla mnie już się skończyła. Nadal pracuję w wojsku, ale jako cywil. O czym teraz marzę? Chciałabym trochę odpocząć moralnie i emocjonalnie, nie robić nic w domu przez tydzień, oglądać filmy.

Rozmawiała Iryna Hirnyk