W historii amerykańskich wyborów nie sposób znaleźć przypadek urzędującego prezydenta, który po bezapelacyjnym zwycięstwie w prawyborach zrezygnował z ubiegania się o drugą kadencję na trzy tygodnie przed otrzymaniem pewnej nominacji od swojej partii. Właściwie jedynym podobnym przypadkiem jest rezygnacja prezydenta Lyndona Johnsona z ubiegania się o drugą kadencję w 1968 roku.

Reklama

Prezydent Johnson walczył wtedy ze spadkiem popularności wynikającym z porażek armii amerykańskiej w Wietnamie i coraz gorętszymi sporami rasowymi. Kończąc jedno ze swoich przemówień dotyczących ograniczenia działań militarnych USA zaskoczył wszystkich stwierdzając, że nie będzie zabiegał ani nie zaakceptuje nominacji partyjnej na kolejną kadencję. Zaskoczenie było tym większe, że udało mu się wygrać prawybory w New Hampshire z antywojennym kandydatem senatorem Eugene McCarthy'm.

Podobnie jak w wypadku Joe Bidena głównym powodem rezygnacji nie były problemy polityczne, ale zdrowotne – Johnson przeszedł już bowiem jeden atak serca i zwyczajnie obawiał się o swoje zdrowie i ewentualne skutki sytuacji, w której na czele atomowego mocarstwa prowadzącego jedną gorącą i jedną zimną wojnę będzie stał zbyt schorowany człowiek, by w adekwatny sposób podejmować decyzje i reagować na zagrożenia.

Powtórka z 1968 roku

Reklama

Demokraci zapewne chcieliby, aby na tym podobieństwa się skończyły. Dalsze losy wyborów prezydenckich były bowiem dla nich początkiem chaosu i pasma porażek. Sama konwencja krajowa była jedną z najbardziej burzliwych w historii. Odbywała się w trakcie intensywnych protestów antywojennych, manifestacji ruchów praw obywatelskich oraz krótko po zabójstwach Martina Luthera Kinga Jr. i senatora Roberta F. Kennedy'ego.

W trakcie krajowej konwencji delegatów stanowych zdecydowano się wybrać ówczesnego wiceprezydenta Huberta Humphreya. Oczywiście nie startował on w prawyborach. Uzyskał nominację głównie dzięki wsparciu partyjnych elit i delegatów kontrolowanych przez administrację Johnsona. Sama konwencja była chaotyczna, z gorzkimi sporami na temat programu partyjnego i wyboru delegatów. Antywojenni kandydaci antywojenni, tacy jak senator Eugene McCarthy i senator George McGovern, mieli znaczące poparcie dołów partyjnych, ale nie mieli szans na zdobycie większości głosów delegatów.

Tysiące demonstrantów antywojennych wykorzystało okazję i zebrało się w na chicagowskich ulicach, aby protestować przeciwko stanowisku Partii Demokratycznej w sprawie wojny w Wietnamie. Policja odpowiedziała na protesty brutalną siłą, co doprowadziło do starć i zamieszek. Chaos i przemoc na ulicach przeniosła się nawet na salę konwencji. Te wydarzenia zraziły wielu wyborców. Doszedł do tego rozłam w partii na tle polityki desegregacyjnej i samodzielny start byłego demokratycznego gubernatora Alabamy Georga Wallace’a. Wszystko to skutkowało zwycięstwem kandydata Republikanów, Richarda Nixona w listopadzie 1968 roku

Mniejsze zło

Dziś także dla krajowych władz partyjnych dbających o zachowanie pewnego porządku naturalnym nowym kandydatem jest oczywiście wiceprezydent Kamala Harris. Szkopuł w tym, że Harris jako kandydatka na prezydenta to wybór mniejszego zła. Wiceprezydent nie jest bowiem popularną i charyzmatyczną polityczką, nie zbudowała sobie silnej pozycji w trakcie pełnienia swojej funkcji i nie ma silnego zaplecza. Nadal nie została też oficjalnie poparta przez wszystkich liczących się polityków demokratycznych, m.in. Baracka Obamę, który odegrał kluczową rolę w rezygnacji Bidena z wyścigu.

I choć z doniesień prasowych wynika, że ma mocne poparcie sporej części delegatów i władz krajowych, to może okazać się, że w trakcie konwencji pojawią się politycy, którzy będą chcieli zaistnieć lub zrealizować swoje partykularne interesy.

Poważni kandydaci raczej nie będą chcieli wkraczać do akcji właściwie na finiszu kampanii wyborczej. Wejście w tym momencie nowego kandydata byłoby dla niego bardzo trudne. Musiałby on odpowiadać za cztery lata prezydentury Bidena, za błędy dotychczasowej kampanii wyborczej i zmierzyć się z kontrkandydatem, którzy wyszedł cało z zamachu na swoje życie. Wielu potencjalnym kandydatom po prostu bardziej opłaca się przeczekać cztery lata ewentualnej prezydentury Donalda Trumpa i wystartować dopiero w kolejnych wyborach.

Z tych wszystkich względów władze Partii forsują pomysł wcześniejszego wirtualnego głosowania dwa tygodnie przed zbliżającą się konwencją w połowie sierpnia w Chicago. W ten sposób delegaci na konwencję, nie mając możliwości dyskusji w większym gronie, zgodnie z wynikami prawyborów raczej zagłosują na Harris.

Gra toczy się nie tylko o fotel prezydenta

Obserwując trwającą kampanię prezydencką, często zapomina się, że gra toczy się o znacznie większą stawkę niż tylko fotel prezydenta. W dniu wyborów Amerykanie będą bowiem wybierać także całą Izbę Reprezentantów oraz jedną trzecią senatorów. Chodzi więc o utrzymanie większości w Senacie, co jest szczególnie ważne w kontekście coraz bardziej prawdopodobnej wygranej Trumpa. W tej chwili republikanie mają większość w drugiej izbie Kongresu, czyli Izbie Reprezentantów, i nie zanosi się, aby ją stracili.

Wyniki sondażowe dotychczasowego kandydata zamiast działać jak lokomotywa wyborcza były groźne i obciążające dla bardzo wielu kongresmenów i senatorów, którzy na spotkaniach z wyborcami musieli się tłumaczyć, dlaczego demokraci stawiali na tak słabego kandydata. Utrata większości w Senacie, czyli de facto potrójna porażka, byłaby dla Demokratów katastrofą. I pozwoliła Trumpowi rządzić w sposób właściwie absolutny. Pamiętajmy bowiem, że w ostatnim "bezpieczniku ustrojowym", czyli Sądzie Najwyższym, dominuje konserwatywna większość.

W 2024 roku USA nie biorą bezpośredniego udziału w żadnej wojnie. Przeciwników amerykańskiego zaangażowania na Ukrainie szukać raczej należy wśród Republikanów, a samej Partii nie grozi żaden znaczący rozłam (choć w wyborach startuje jako kandydat niezależny były Demokrata Robert F. Kennedy, Jr.). Partia próbuje zapobiec nieuniknionym przy wyborze nowego kandydata sporom i konfliktom, stawiając na urzędującą wiceprezydentkę. Oby jednak nie stało się to rozwiązaniem bieżących problemów, które stanie się zarzewiem poważniejszych kłopotów w przyszłości.

dr hab. Michał Urbańczyk, prof. UAM