Czy drugi z zarzutów jest słuszny, nie wiem. Pierwszy od kilku tygodni pełni rolę atrakcyjnej tezy publicystycznej. Mantry wygłaszanej przez każdego, kto chce mieć zdanie w sprawie Afganistanu.

>>> 2009 rok - najkrwawszy w Afganistanie

Reklama

Gdy 4 września zginął plutonowy Marcin Poręba, który poruszał się silnie opancerzonym rosomakiem, a 8 września zmarł ranny w ataku (przeprowadzonym 22 maja 2009 r.) na nowoczesnego MRAP-a starszy szeregowy Artur Pyc - jej zwolennicy mieli problem. Okazało się, że polscy żołnierze nie są bezpieczni nawet w wozach do tej pory uznawanych za niezniszczalne (również przez Amerykanów). Wydarzenia z początku września dowiodły więc, że problemem nie są złe transportery, tak samo jak problemem nie są śmigłowce Mi-17, Mi-24, karabinki Beryl, środki łączności czy kamizelki kuloodporne. Nie z powodu złego sprzętu zginęli ludzie.

>>> Czytaj także: Pochłonie nas afgański pył

Dobrym czasem na rzeczywistą krytykę uzbrojenia na misję afgańską był rok 2007. Polacy poza rosomakami jeździli też amerykańskimi humvee drugiej generacji z przerdzewiałymi podłogami. Nikt nie miał złudzeń: najechanie na IED (improwizowany ładunek wybuchowy) oznacza, że żołnierze wyjdą z opresji w najlepszym wypadku jako kaleki. Wówczas jednak generałowie nie wstawiali się publicznie za szeregowymi żołnierzami. Pamiętam za to coś zupełnie innego. Na spotkaniu w bazie Bagram ówczesny dowódca PKW Afganistan generał Marek Tomaszycki - w obecności ówczesnego marszałka Sejmu Ludwika Dorna - zrugał swoich podwładnych za brak odwagi, by jeździć na patrole humvee. Pamiętam również, jak w Szaranie zalecano, by w samochodach Humvee wykładano podłogi workami z piaskiem. Wówczas w najważniejszej bazie operacyjnej prowincji Paktika rzędem stały niewykorzystywane i nieodporne na IED polskie wozy Szakal (przerobione BRDM) i nieprzydatne w warunkach afgańskich samochody opancerzone Dzik (po bazie jeździli nimi żandarmi wojskowi - mogli nim podjechać do tzw. difaka, czyli stołówki, lub toi-toia). Dziś to już przeszłość. Na patrole żołnierze jeżdżą w rosomakach i MRAPach, odpornych na improwizowane ładunki wybuchowe. Niestety, jednak i one nie dają pełnej gwarancji bezpieczeństwa.

Reklama

czytaj dalej



Reklama

Żołnierze z bazy Giro pytani o to, jakie wobec tego wozy spełniają afgańskie wymagania, przyznawali z rozbrajającą szczerością, że żadne. Dodawali, że i tak są w dobrej sytuacji w porównaniu z hardkorowcami Brytyjczykami, którzy w południowych prowincjach Helmand i Kandahar poruszają się słabo opancerzonymi land roverami albo nieodpornymi na miny gąsienicowymi vikingami.

>>> Czytaj także: Klich zwolnił generała od zakupów

Podobne mity na temat uzbrojenia funkcjonują w odniesieniu do śmigłowców, którymi w Afganistanie latają Polacy. W czasie zamieszania z odejściem gen. Skrzypczaka eksperci prześcigali się w krytyce maszyn Mi-24 i Mi-17. A to nie mają wyciągarek dla rannych, a to są za słabo opancerzone, a to muszą startować z tzw. dobiegu, bo są za słabe na latanie na dużych wysokościach. Prawda jest taka, że ani Mi-24, ani Mi-17 nie jest złą maszyną. I nie przeczy temu zestrzelenie jednego z polskich Mi-24 (do czego w końcu nieoficjalnie przyznało się polskie Dowództwo Operacyjne). Latanie w terenie górskim z definicji obarczone jest dużym ryzykiem, o czym najlepiej wiedzą piloci amerykańskich śmigłowców UH-60 Black Hawk w prowincji Kunar (właśnie ona słynie z największej ilości zestrzelonych śmigłowców za pomocą prostego uzbrojenia). Zresztą do zestrzeleń śmigłowców dochodzi również w nizinnych rejonach prowincji Helmand, o czym przekonali się Brytyjczycy. Tymczasem ani Brytyjczycy, ani Amerykanie nie latają złomem. Bo trudno złomem nazwać black hawka czy transportowego chinooka.

Na śmigłowcach jednak nie koniec. W debacie afgańskiej karierę nieoczekiwanie zaczął robić magiczny termin "samolot bezzałogowy". Okazało się, że to jego brak w wyposażeniu przyczynił się do śmierci kapitana Ambrozińskiego. Problem jednak w tym, że działający w Afganistanie Amerykanie i Brytyjczycy takie samoloty mają. Jednak trudno pokusić się o tezę, że pozwala im to na wyeliminowanie ofiar IED czy zasadzek organizowanych przez rebeliantów.

Jakość sprzętu, którym dysponują Polacy w Afganistanie, nie jest dziś problemem numer jeden. Problemem jest brak pomysłu na tę wojnę. Co w niej chcemy osiągnąć, kiedy ją skończyć i kiedy się wycofać. Problemem jest to, że afgańscy policjanci, z którymi pracują polscy żołnierze, donoszą na nas do talibów. Problemem jest w końcu to, że Amerykanie planują swoje strategie bez naszego udziału. Dyskusja nad brakami w uzbrojeniu jest tematem zastępczym.