"Mam widać tam w górze dobre chody. Uważam, że był to cud" - jest przekonana inżynier budowlana, mieszkająca od 22 lat w Nowym Jorku i zatrudniona w firmie zajmującej się projektowaniem dróg i mostów.
Po 10 latach inż. Głogowska pamięta zamach doskonale. Siedziała przy swoim biurku. Nagle usłyszała potworny huk - było to o godz. 8.46. Wieża przechyliła się na bok. Wyglądało, że runie w dół. Odbiła się jednak w drugą stronę, a w końcu wróciła do pozycji pionowej. "Całe szczęście, że nie widziałam samolotu, bo spotęgowałoby to straszną panikę" - opowiada.
Kiedy zatrzęsło całym gmachem, jeden z mężczyzn w biurze zaczął na cały głos nawoływać do ewakuacji. "Chwyciłam torebkę i zaczęłam biec. Zatrzymałam się jednak, bo przez drzwi wdzierała się ściana gęstego dymu. W sekundach wypełnił cały hall na naszym piętrze" - opisuje. Kiedy ktoś miał biuro na takiej wysokości, liczyła się każda sekunda. Samolot uderzył w gmach między 92. a 99. piętrem, wywołując gwałtowny pożar. Głogowska wspomina czarne myśli o bliskiej śmierci i lęk, który chciała przezwyciężyć za wszelką cenę.
"Modliłam się do Boga o siłę, żebym potrafiła przyjąć tę śmierć w pokoju" - mówi. Jej opowieści dodaje dramatyzmu jeszcze inne wydarzenie. W momencie grozy przypomniała sobie o e-mailu, który dostała od siostry z Polski na dzień przed atakiem. Dotyczył wypadku, który miała w WTC niecały miesiąc wcześniej: ekspresowa winda pełna ludzi zaczęła jak szalona spadać w dół dopóki ktoś nie nacisnął przycisku stop. "Winda w jednej sekundzie spadła 35 pięter" - twierdzi Polka. Przeżyła szok i przez tydzień bała się pójść do biura. Zadzwoniła do matki do Zielonej Góry: "Takie wypadki zdarzają się raz na sto lat i więcej na pewno mi się nic takiego nie przytrafi" - starała się uspokoić rodzinę. Matka zamówiła mszę dziękczynną, którą ksiądz wyznaczył w pierwszym wolnym terminie na... 11 września.
"Dzień przed atakiem, 10 września, siostra wysłała mi z Polski e-mail w którym napisała: Jutro idziemy z całą rodziną do kościoła, żeby podziękować Bogu za twoje ocalenie" - mówi. Ten mejl dodał jej otuchy.
"W tym momencie jakaś niesamowita wiara wstąpiła w moje serce. Uświadomiłam sobie, że nie jest przypadkiem, że w tym samym dniu została za mnie odprawiona msza. Nie zważałam na dym i zaczęłam biec do klatki schodowej" - mówi, opisując jak schodami pokonywała z kolegami z biura wysokość z 82. piętra na dół. Dziwiła się, że na wyższych kondygnacjach nie było tam nikogo oprócz nich. Uważa, że reszta czekała na wytyczne zarządu WTC w sprawie ewakuacji, przypłaciwszy to życiem. Dopiero na niższych piętrach klatkę schodową wypełnił tłum. Wszyscy odczuli tam uderzenie w drugą bliźniaczą wieżę.
"Naszą też potrzęsło, chociaż już nie tak mocno" - dodaje Polka. W dalszym ciągu nikt z ewakuujących się nie miał pojęcia, co się wydarzyło. Służba bezpieczeństwa nie mogła ujawniać czegokolwiek w obawie, że utrudni to ewakuację" - przypomina inż. Głogowska. Wydostanie się na zewnątrz zajęło jej ponad godzinę. Wyszła z podziemi przy Church Street naprzeciw kaplicy św. Pawła.
"Stały tam tłumy ludzi z aparatami. Prawie każdy robił zdjęcia. Popatrzyłam wtedy do góry i zobaczyłam, że dwie wieże płoną. Byłam porażona" - informuje. Szybko uciekła w stronę Brooklyn Bridge. "W pewnej chwili spojrzałam do tyłu i dokładnie w tym momencie wieża nr 2 zaczęła się walić. Było to coś strasznego, ale byłam już w na tyle bezpiecznym miejscu, że do mnie żadne gruzy nie doleciały. Wszędzie unosiło się natomiast strasznie dużo pyłu" - opisuje. Dopiero wówczas od napotkanych ludzi dowiedziała się, co się stało. "Powiedzieli, że jest to atak na Amerykę" - wspomina.
Komunikacja miejska już nie funkcjonowała, więc inż. Głogowska wracała do domu pieszo. Dopiero po czterech godzinach od uderzenia pierwszego samolotu natrafiła na działający telefon i powiadomiła męża, że żyje. "Tego dnia wieczorem, kiedy byliśmy już razem z mężem i synem, zrozumieliśmy, że to była dla mnie ogromna łaska i cud, że przeżyłam. Zdaliśmy sobie sprawę, co znaczy życie każdego z nas. Klęczeliśmy razem, dziękowaliśmy Bogu za moje ocalenie i modliliśmy się za tych, którzy zginęli" - wspomina Polka.
Po koszmarze 11 września miała problemy ze snem. Nie pomógł ani psycholog ani psychiatra, do których wysłała ją firma. Spokój odnalazła sama. "Myślałam, że się wykończę psychicznie i wtedy zaczęłam wszystko analizować: jak to się stało, że dostałam tak dużo? Jeśli dostałam taką nagrodę, drugie życie, nie mogę tak dłużej się stresować. Powinnam dziękować Bogu i cieszyć się tym życiem" - perswadowała sama sobie. Wiara, rodzina i miłość to podstawowe wartości w życiu - dodaje.
Pani Głogowska podkreśla, że decyduje się rozmawiać o swoich przeżyciach, by podzielić się z innymi świadectwem wiary. "Jest wiele ludzi, którzy mają bardzo trudne sytuacje życiowe. Wali się im wszystko, sytuacja rodzinna, praca. Nie zdają sobie sprawy, że człowiek może wyjść nawet z takiej tragedii w jakiej byłam ja. Gdyby moje świadectwo wiary mogło choćby jednej osobie pomóc, będzie to dla mnie największa satysfakcja" - zapewnia.