Za trzy tygodnie adeptów medycyny czeka jeden z najważniejszych sprawdzianów w życiu. Po sześciu latach morderczych studiów i 13-miesięcznym stażu w szpitalu zdają Lekarski Egzamin Państwowy. Teoretycznie powinni po nim rozpocząć specjalizację, która da im prawo do wykonywania zawodu. Uda się to jednak tylko nielicznym.

W tym roku tylko w Warszawie z ponad 400 chętnych specjalizację zrobi zaledwie 102. Nie będzie nowych okulistów, psychiatrów, dermatologów czy kardiochirurgów, bo te specjalizacje w ogóle nie ruszyły. Jeszcze gorzej jest w Gdańsku. Tam w klinice Akademii Medycznej o jedno miejsce często walczy nawet 30 młodych lekarzy!

Skąd ten problem? O liczbie miejsc na specjalizacjach decyduje Ministerstwo Zdrowia. Robi to na podstawie danych z poszczególnych regionów. Tyle że, zdaniem NIK, odpowiedzialni za to wojewodowie nie mają pojęcia o potrzebach.

Z kolei zdaniem Konstantego Radziwiłła, szefa Naczelnej Izby Lekarskiej, chodzi o pieniądze, których jak zwykle brakuje. Po prostu szpitalom nikt nie zwraca kosztów poniesionych na kształcenie młodych ludzi. Nikt nie płaci też lekarzom, którzy poświęcają swój czas na wprowadzanie adeptów medycyny w tajniki zawodu. Dlatego szpitale nie palą się do przyjmowania stażystów.





Reklama

Poza tym resort zdrowia, nim wyda placówce pozwolenie na kształcenie lekarzy, stawia wymagania, których większość szpitali nie jest w stanie spełnić: mogą to robić tylko kliniki z liczną obsadą profesorską.

Paweł Trzciński, rzecznik resortu zdrowia, przyznaje, że pieniędzy jest mało. Twierdzi jednak, że lekarska młodzież wybiera te specjalności, które w przyszłości pozwolą otworzyć prywatna praktykę. Na medycynę rodzinną chętnych już brak.

Do resortu docierają też informacje, że wojewódzcy konsultanci celowo nie zgłaszają zapotrzebowania na niektóre specjalizacje. Dbają o interesy własne i swoich kolegów po fachu, no bo jeśli specjalistów jest mniej, to rosną w cenie. Ministerstwo zapowiada więc kontrole.