Przez 71 dni karetka reanimacyjna z pełną ekipą medyczną dyżurowała przy prezydenckiej rezydencji w Juracie. Do dziś - a dyżury miały miejsce w roku 2006 - nikt szpitalowi za tę usługę nie zapłacił. To wersja dyrektora szpitala MSWiA w Gdańsku Grzegorza Suta, który postanowił dług wyegzekwować w sądzie. Chodzi o 214 tysięcy złotych.

Reklama

Kancelaria Prezydenta odpiera zarzuty. Jej zdaniem, karetka nigdy nie parkowała pod płotem rezydencji w Juracie. Szpital był jedynie informowany o tym, że na półwysep przyjeżdża osoba chroniona przez BOR, i że ewentualnie trzeba jej będzie zapewnić pomoc. "Do tej pory karetka nigdy nie była wzywana" - zapewniają prezydenccy urzędnicy. A nawet, gdyby była, to za jej wezwanie i tak musiałby zapłacić BOR, czyli MSWiA, a nie Kancelaria Prezydenta. Tak mówią przepisy.

Z kolei szefostwo resortu spraw wewnętrznych tłumaczy, że zgody na wypłatę pieniędzy nie dał ówczesny dyrektor departamentu zdrowia. "Uznał, że byłoby to niezgodne z przepisami" - mówi rzeczniczka ministerstwa Wioletta Paprocka.

"W praktyce wygląda to tak, że BOR informuje resort, w jakim okresie i gdzie będzie przebywać prezydent, a ministerstwo zwraca się do podległego mu szpitala o zabezpieczenie pomocy medycznej i później za to płaci. O to, dlaczego wówczas podjęto inną decyzję, trzeba pytać ówczesne kierownictwo MSWiA" - tłumaczy Paprocka. W 2006 roku szefem resortu był Ludwik Dorn.