Wydarzenia, które tworzą kontekst historyczny tej niezwykłej rozmowy, zaczynają się 14 września około godz. 21.30, kiedy "Orzeł” wpłynął do portu w stolicy neutralnej wówczas Estonii po dwóch tygodniach patrolowania Bałtyku. Decyzję o zawinięciu do portu podjął ówczesny dowódca okrętu komandor Henryk Kłoczkowski - narzekał na swoje zdrowie i chciał zostać zbadany przez lekarza, a okręt wymagał naprawy po tym, jak w pierwszych dniach września uszkodziły go niemieckie bomby. Mimo zapewnień władz estońskiej marynarki, że "Orzeł” będzie mógł opuścić Tallin, okręt został internowany. Polscy marynarze z nowym dowódcą kpt. Janem Grudzińskim na czele podjęli decyzję o ucieczce.

Reklama

Dokładnie trzy miesiące później, 18 grudnia 1939 roku podczas pobytu w Wielkiej Brytanii kapitan Grudziński opowiedział o brawurowym wyczynie, który rozsławił polski okręt w całej Europie, niezidentyfikowanemu dziś dziennikarzowi sekcji polskiej BBC. Niedługo potem na przełomie maja i czerwca 1940 roku zatonął na pokładzie "Orła” podczas patrolowania Morza Północnego w rejonie południowo-zachodnich wybrzeży Norwegii.

Publikowany przez DZIENNIK wywiad zawiera zagadkę. Prowadzący go dziennikarz przedstawia Jana Grudzińskiego jako porucznika. Według Radia Wolna Europa, które wykorzystało fragment wywiadu w audycji wyemitowanej w 1964 r., rozmówcą BBC nie był kapitan Jan Grudziński, lecz mechanik "Orła” podporucznik Stanisław Pierzchlewski. Jak dotąd historykom nie udało się wyjaśnić tej nieścisłości.

Zagadkowe okoliczności tego zdarzenia i miejsce spoczynku wraku próbują ustalić teraz członkowie wyprawy badawczej związani z gdyńską Morską Agencją Poszukiwawczą. Wyprawa zakończy się jutro, niestety na razie nie przyniosła efektów.

* * *

Reklama

Pragnęlibyśmy, żeby pan porucznik zechciał podzielić się z nami swymi wrażeniami z momentu sławetnej ucieczki z Tallina. W jakich okolicznościach zapadła decyzja o ucieczce?
Jan Grudziński:
Weszliśmy do Tallina w nocy 14 września. Chodziło nam o naprawienie sprężarki, przede wszystkim zaś o oddanie do szpitala chorego dowódcy. Wiedzieliśmy, że zgodnie z prawem międzynarodowym przysługuje nam możność 24-godzinnego postoju i z całym zaufaniem przyjęliśmy zapewnienie estońskich oficerów, że otrzymamy całkowite zaopatrzenie i naprawią nam uszkodzone urządzenia. Zmęczony całonocną wachtą, świadom bezpieczeństwa w neutralnym porcie, ułożyłem się do snu. Przebudzenie było jednak bardziej niż przykre. Dowiedziałem się, że w międzyczasie przycumowano okręt w porcie wojennym, zabrano nie tylko dowódcę, lecz także zamki od dział. Byliśmy internowani wbrew prawu międzynarodowemu, pod tajemniczym naciskiem nieznanych nam czynników na lądzie. Koledzy pilnie niszczyli szyfry i dokumenty. Okręt był przycumowany do nabrzeża w basenie wewnętrznym, przy trapie stał estoński wartownik. Początkowo myśleliśmy o ucieczce indywidualnej, ponieważ z tej pozycji wyprowadzenie okrętu bez pomocy holowników było niemożliwe. Nazajutrz Estończycy obrócili okręt, żeby sięgnąć kranem [dźwigiem portowym - red.] po nasze torpedy. Tegoż wieczora zaszedł wypadek, który nasunął nam myśl o ucieczce wraz z okrętem. Gdy siedzieliśmy wieczorem w mesie, nagle zgasło światło wskutek krótkiego spięcia gdzieś w porcie. Te parę minut ciemności nasunęło nam pomysł spowodowania krótkiego spięcia z okrętu i wymknięcia się w ciemności. Ale to z drugiej strony spowodowałoby alarm w całym porcie. Postanowiliśmy więc przeciąć tylko kable lamp oświetlających z nabrzeża okręt. W ciągu następnego dnia przecięliśmy cumy pod pokładem i przygotowaliśmy je do szybkiego zrzucenia. Podstępem uchroniliśmy przed wyładowaniem kilka torped. Rozumieliśmy, że żegluga bez map będzie ogromnie trudna, ale zdobyć ich nie mogliśmy – estońskie posterunki nie wypuszczały nas nawet na molo. Sygnałem akcji miało być przecięcie kabla do oświetlenia z brzegu. O drugiej w nocy zaproszono wartownika estońskiego na pokład na papierosa. Dalej wszystko odbyło się w ciągu jednej minuty. Gdy zgasło światło, obaj wartownicy zostali bez hałasu obezwładnieni, podcięte zawczasu cumy spadły do wody, z hałasem runął trap i „Orzeł” powoli ruszył w kierunku wyjścia.

Czy szybko spostrzeżono ucieczkę okrętu, panie poruczniku?
Niestety, prawie natychmiast. Nie zdążyliśmy dojść do mola, gdy padł strzał alarmowy z pokładu estońskiego okrętu wojennego. Poszły w ruch reflektory. Nie mogliśmy wykręcić się w ciasnym basenie i wpadliśmy dziobem na kamienie przy falochronie. Żeby ściągnąć się, musieliśmy uruchomić mocno hałasujące diesle. Trwało to kilka minut i wystarczyło, aby Estończycy otworzyli na nas ogień karabinowy z molo. Na szczęście nie mogli strzelać z armat, bo bali się w ciemnościach trafić we własne okręty stojące w porcie. Nareszcie minęła dość przykra chwila ścigania się i ruszyliśmy naprzód, na morze.

Reklama

Czy na otwartym morzu ścigano panów również?
Tutaj właśnie czekało na nas największe niebezpieczeństwo. Natychmiast wyszły w pościg estońskie okręty wojenne i poszły w ruch prożektory [reflektory - red.]. Z fortu na wyspie zaczęły padać pociski ciężkiego kalibru. Gdy tylko sonda wykazała, że mieliśmy dość wody pod sobą, natychmiast zanurzyliśmy się. Ale i wtedy Estończycy nie dali za wygraną. Słyszeliśmy jedną po drugiej detonacje bomb głębinowych. Ale czuliśmy się już stosunkowo bezpieczni. Mieliśmy dość wody pod sobą i nad sobą i kierowaliśmy się do wyjścia z Zatoki Fińskiej.

I długo jeszcze panowie przebywali na Bałtyku?
Jeszcze przez trzy tygodnie. Trudno mi byłoby nawet pokrótce opowiedzieć nasze dzieje w tym okresie. Gdy wreszcie dotarliśmy do Anglii, zupełnie nie mieliśmy na pokładzie słodkiej wody. Mało brakowało, a zginęlibyśmy pod wodą z pragnienia.

Stenogram wywiadu został wykonany na podstawie nagrania sekcji polskiej BBC przechowywanego w Narodowym Archiwum Cyfrowym.