Sposób na kacyka

Wojciech Januszkiewicz, 69 lat, z Gdyni:

Mój kolega przeprowadził się do nowego mieszkania. Podłoga była zniszczona, dlatego postanowił ją czymś zakryć. Wtedy szczytem marzeń była wykładzina dywanowa. Rzecz w tym, że dla zwykłego śmiertelnika praktycznie nie do zdobycia. Wiedzieliśmy, że w Wejherowie działa hurtownia, która czasem miewa ten luksusowy towar i trzeba tylko wymyślić jakiś szatański plan zdobycia upragnionej wykładziny. Był początek 1974 r., zbliżała się pięćdziesiąta rocznica śmierci Lenina. To natchnęło mojego kolegę. Zadzwoniliśmy do hurtowni, podając się za przedstawicieli Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Szukaliśmy czerwonej bądź bordowej wykładziny dywanowej, bo... zamierzamy urządzić w siedzibie partii rocznicowy kącik leninowski. Pani okazała się bardzo pomocna i oczywiście towar szybko się znalazł. Na miejscu nikomu nawet nie przyszło do głowy, aby nas wylegitymować, ludzie za bardzo bali się, że moglibyśmy się poczuć urażeni. Nawet nie chcieli od nas pieniędzy. Zaproponowali, że wyślą rachunek do KW, a my mamy tylko pokwitować. Woleliśmy jednak nie ryzykować ewentualnego śledztwa i zapłaciliśmy na miejscu. Wykładzina służyła koledze długie lata i została przez nas ochrzczona leninówką.

Znikająca lista społeczna

Reklama

Jan Pilak, 47 lat, z Warszawy:

Reklama

W 1987 r. zacząłem budowę domu pod Warszawą. Materiały budowlane były wtedy reglamentowane, więc kiedy dostałem z gminy przydział 4 ton cementu, skakałem z radości. Pełen nadziei pojawiłem się pod Cementownią Warszawa. Przed bramą kłębił się tłum ludzi. Zapisałem się na społeczną listę, byłem 250 w kolejce. Codziennie ubywało z niej 10-12 szczęśliwców, ale każdego ranka między 7. a 8. trzeba było stawić się pod cementownią i odfajkować na liście obecności.

Tydzień później zjawiłem się karnie pod cementownią. Dwustu ludzi przekrzykiwało się, kłóciło. "Jakiś problem?" - spytałem faceta, który wydostał się właśnie ze środka kłębowiska. "Gość z listą nie przyjechał i powstaje nowa" - oświecił mnie. Puściłem w ruch łokcie i wepchnąłem się przed oblicze wyraźnie zadowolonego 30-latka, który prowadził zapisy. "Numer 220 - powiedział notując moje nazwisko. Okazało się, że nową listę utworzyli kolejkowicze, którzy okupowali szary koniec poprzedniej. Teraz zaś pojawiali się "stacze", którzy wypadli z czołówki. Nagle pod bramę przebił się spocony 40-latek. "Mam prawdziwą listę! Koniec anarchii!" - wrzasnął. Na chwilę zapadła cisza. Jako pierwszy zareagował 30-latek, który przed chwilą przyjmował zapisy. Rzucił się na spóźnialskiego. Wyrwał mu starą listę i wystartował do ucieczki. Jego śladem ruszył napadnięty. Tłum kolejkowiczów podzielił się na dwa obozy. "Łapać złodzieja!" - krzyczeli jedni. "Zjedz pan listę!" - dopingowali drudzy. W tym momencie młodszy potknął się, runął na ziemię. Starszy biegacz przejął zeszyt z listą społeczną i uniósł go w górę. "Sprawiedliwość zwyciężyła!" - darł się skacząc z radości. Miesiąc później odebrałem cztery tony cementu...

Reklama

W bagażniku przewoziliśmy całego świniaka

Katarzyna Bielska 31 lat ze Szczecina

Kiedy sklepy mięsne świeciły pustkami, u mnie w domu na stole zawsze była dobra szynka i pachnąca kiełbasa. Rodzice i dziadkowie dwa razy w roku - przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą - kupowali... świnię. Dwie wielkie pułtusze dziadek przywoził od zaprzyjaźnionego rolnika w bagażniku samochodu. Potem świnia lądowała na stole w kuchni i zaczynał się dwudniowy rytuał przerabiania mięsa. Na ten czas dom zamieniał się w masarnię. Ktoś dzielił mięso, inny robił kiełbasy, jeszcze inny szykował szynki do wędzenia.

Z tego czasu pamiętam zabawną historię. Jako dziecko doskonale wiedziałam, w jaki sposób robi się kaszankę, bo przecież widziałam to na własne oczy. Kiedyś w szkole koleżanki zaczęły z obrzydzeniem rozmawiać na temat czerniny, zupy z kaczej krwi. "A kaszankę lubicie?" - zapytałam. Odpowiedziały twierdząco i były zdumione, że do kaszanki również dodaje się krwi. Na drugi dzień jedna z koleżanek przyszła i oznajmiła: Może twoje kaszanki są z krwią, ale moja mama kupuje tylko w Pewexksie i powiedziała, że do tych zagranicznych na pewno takiego świństwa nie dodają.

Opisz nam, jak dawałeś sobie radę w czasach PRL. Miałeś jakieś patenty na zdobycie deficytowych towarów?

spoleczenstwo@dziennik.pl