Zagłobień, średniej wielkości wieś niedaleko Rzeszowa. W ciągu dwóch dni fala uderzyła tu dwukrotnie. Niewielki potok Lubcza, który tamtędy przepływa, zmienił się w rwącą rzekę już we wtorek popołudniu. Druga fala nadeszła wczoraj. Uderzyła w gospodarstwo Kazimierza Ceglarza. Brodząc po uda w bajorze, w jakie zmieniło się jego podwórko, próbował ratować sprzęt rolniczy.

Reklama

Już tyle razy walczył z falą, że najchętniej zostawiłby ojcowiznę i przeniósł w bezpieczne miejsce. "Od 25 lat nas zalewa. Ostatnio nawet cztery razy w roku. Człowiek wpatruje się jak głupi w to niebo i drży na widok każdej chmurki. Ile można żyć w takim stresie?" - pyta Ceglarz. Miał nadzieję, że tym razem wygra z falą. "Dwa dni układałem w pocie czoła worki z piaskiem. Nie pomogło" - opowiada mężczyzna.

100 kilometrów dalej, w Borzęcinie koło Tarnowa, niewielka zazwyczaj rzeczka Uszwica zalała kilkadziesiąt domów. "Woda stoi w piwnicach na wysokości prawie pół metra. Cały czas patrzymy na poziom rzeki, bo jeśli przybędzie jeszcze z 20 centymetrów, to nas całkowicie zaleje. A słyszałem, że główna fala dopiero nadchodzi, dlatego żonę i dzieci wysłałem do znajomych i sam będę walczył z wodą. Od rana przygotowuję worki z piaskiem" - mówi Zbigniew Koło.

>>>Ulewy atakują nie tylko na południu Polski

400 kilometrów na zachód, w Chwaliszowie, niedaleko Wałbrzycha też trwa walka z żywiołem. We wtorek około południa rzeka Strzegomka była jeszcze spokojna. Ale około godz. 13 niebo nad wsią zaczęło się robić coraz ciemniejsze. Godzinę później z już prawie czarnych chmur zaczął padać ulewny deszcz. Około godz. 16 rzeka zalała kilka najniżej położonych gospodarstw.

W całej wsi rozdzwoniły się telefony. To praktyka nabyta podczas poprzednich powodzi - tak sąsiedzi ostrzegają się nawzajem przed falą. Wcześniej wszyscy układali barykady z worków. "Dostajemy ostrzeżenie od sąsiadów i każdy wie, co musi przenieść z parteru na piętro. To taki nasz kryzysowy scenariusz, jedyny sposób na uratowanie dobytku. Worki jeszcze nigdy nie zatrzymały dużej fali" - mówi Wioleta Syc, która przetrwała w ten sposób kilka powodzi.

Niedaleko, bo ledwie 40 km od gospodarstwa Syców we wsi Świątniki woda wdarła się do piwnic, na teren cmentarza, a nawet do wnętrza kościoła i sklepu. Marta Bednarz opowiada, żetakiej wody nie było tam od trzydziestu lat. "Słynna powódź z 1997 roku nie była tu taka straszna. Teraz mam zalane gospodarstwo, zniszczone plony" - mówi. "Wielki strumień wody otoczył nas z dwóch stron. Staliśmy jak wmurowani. Kilka godzin układania worków poszło na marne. Barykady zostały kompletnie rozmyte, a po drodze do wsi zostały tylko wyrwy" - dodaje Wanda Adamska z pobliskich Księginic Małych.

Reklama

>>>Skąd się wzięły ulewy w Polsce?

Również Janina Mikam z Bysiny w Małopolsce opowiada, że tak dużej powodzi nie widziała od lat. "Fala szła jak szalona polami i ulicami. Niszczyła wszystko, co miała na drodze. Mostki zabierała, jakby były zrobione z zapałek, asfalt kompletnie podziurawiła, ludziom piwnice pozalewała. I to wszystko rozegrało się zaledwie w ciągu kilkunastu minut" - wymienia kobieta. "Do wczoraj nikt nawet nie przypuszczał, że nasza niewielka, spokojna rzeczka Bysinka może zamienić się w rwący potok" - dodaje.

Dobrych wiadomości dla mieszkańców południowej Polski nie mają urzędnicy. Stefan Bartosiewicz, dyrektor Zarządu Gospodarki Wodnej we Wrocławiu, który zarządza kilkuset kilometrami rzek i potoków, mówi wprost: "Brakuje nam pieniędzy na budowę wałów i uregulowanie nurtów rzek. Żeby wszystko działało jak należy, potrzebowalibyśmy 140 mln zł rocznie. Nasz budżet to jedna setna tej kwoty".