p
Benjamin R. Barber*
Rozpad doktryny neokonserwatywnej
Neokonserwatyści skupieni wokół George'a W. Busha znaleźli się w kryzysie. Ruchowi neokonserwatywnemu grozi rozpad, którego przyczyną są wewnętrzne sprzeczności.
Ruch ten powstał w Stanach Zjednoczonych w złotym wieku amerykańskiego liberalizmu, kiedy to "Wielkie Społeczeństwo" Lyndona Johnsona przydało władzy państwu opiekuńczemu, powołanemu do życia 30 lat wcześniej przez Franklina Roosevelta jako Nowy Ład. Johnson, który po zamachu na Johna F. Kennedy'ego sprawował władzę do końca jego kadencji, doszedł później ponownie do władzy przytłaczającą większością głosów. Zdaniem konserwatystów sukcesowi Wielkiego Społeczeństwa z jego programem silnego państwa opiekuńczego należało przeciwstawić nowy, radykalny ruch opozycyjny.
Neokonserwatyzm jako sposób myślenia powstał z dziwnego, choć skutecznego sojuszu dwóch w gruncie rzeczy przeciwstawnych sobie ideologii. Z jednej strony zrodziła go ideologia gospodarki wolnorynkowej, czyli neoliberalizm, z nieufnością odnosząca się do władzy państwowej i traktująca wolny rynek jako niezawodny środek rozwiązywania problemów społecznych. Z drugiej zaś konserwatyzm kulturowy, nieufny wobec gospodarki wolnorynkowej, który obok rodziny i wartości religijnych propagował również umiarkowany mieszczański republikanizm. Konserwatywna moralność oraz mieszczański republikanizm zdawały się zapewniać możliwość aktywnego kształtowania działań rządu. I tu właśnie kryła się sprzeczność: zwolennicy gospodarki wolnorynkowej domagali się ograniczenia wpływów rządu, podczas gdy przedstawiciele konserwatyzmu kulturowego opowiadali się za aktywniejszym interwencjonizmem, przynajmniej o tyle, o ile służył on celom moralnym. Amerykańska lewica była lustrzanym odbiciem tego politycznego rozdwojenia jaźni. Chciała silnego państwa dokonującego podziału dochodów, regulującego siły rynkowe oraz tworzącego systemy zabezpieczeń społecznych, ale w kwestiach religii i moralności spełniającego jedynie funkcję dozorcy o bardzo ograniczonych możliwościach działania. Wśród prekursorów ideologii neokonserwatywnej znajdowali się uczniowie i zwolennicy wybitnego politologa z University of Chicago, Leo Straussa. Jego upodobanie do konserwatywnego mieszczańskiego republikanizmu było w równej mierze wynikiem studiów nad koncepcjami cnoty i sprawiedliwości, stworzonymi w starożytności przez filozofów takich jak Platon czy Sokrates, jak i wynikiem braku zaufania do silnych rządów i uciążliwych reform społecznych. Do tych konserwatywnych mieszczańskich republikanów dołączyła grupa dawnych lewicowców, którzy wyciągnęli wnioski z lekcji komunizmu i poszukiwali politycznej ojczyzny dla własnego stanowiska antytotalitarnego. Za reprezentantów tej grupy można uznać rodziny Kristolów oraz Podhoretzów. Wywodzący się z politycznej lewicy Norman Podhoretz zaczął wydawać pismo "Commentary", a następnie przeobraził je w konserwatywny miesięcznik; jego syn został później wydawcą "The New York Post", czołowej konserwatywnej gazety amerykańskiej należącej do Ruperta Murdocha. Literaturoznawca Irving Kristol wraz z socjologiem Danielem Bellem założyli w 1965 roku ważne czasopismo "The Public Interest". Syn Kristola, Bill, uczeń Leo Straussa, został później założycielem i wydawcą wiodącego dziś opiniotwórczego magazynu "The Weekly Standard".
Jednak neokonserwatyzmu nie można sprowadzić jedynie do ruchu intelektualnego. Czerpał on zarówno z zasobów wielkiego kapitału, jak i z zakładanych fundacji oraz think tanków, takich jak American Enterprise Institute, Heritage Foundation czy Cato Institute. Porażkę Wielkiego Społeczeństwa i jego idei silnego rządu dopełniły wyborcze zwycięstwa Ronalda Reagana i Margaret Thatcher. Neokonserwatyzm po zakotwiczeniu się w Białym Domu i na Downing Street stał się w latach 80. dominującym sposobem myślenia na Zachodzie. Ale jak to często bywa z ideologiami - kiedy neokonserwatyzm święcił swój największy triumf polityczny, zaczął tracić ideologiczną spójność. Kampania Reagana przeciwko biurokracji rządowej poniosła klęskę już na samym początku. Po prostu nie można było przeprowadzić zaplanowanych cięć budżetowych w sposób sprawiedliwy i wyważony we wszystkich sferach. Tak naprawdę za czasów Reagana rozrósł się nie tylko aparat rządowy - zwiększyło się również zadłużenie państwa. Jest to porównywalne z eksplozją deficytu budżetowego za sprawą filozofii rządzenia drugiej administracji Busha. Oświadczenia prezydenta, że zamierza obniżyć podatki i zredukować programy państwowe, okazały się gołosłowne.
Nawet jeżeli praktyczna realizacja programów politycznych często wypada skromniej, niż próbuje o tym przekonywać przed wyborami zabarwiona ideologicznie retoryka wyborczych sloganów, to neokonserwatystom i tak udało się zmienić sposób myślenia Amerykanów na temat polityki i rządu. Obecnie w dyskursie politycznym zupełnie normalne stało się bezkrytyczne hołdowanie gospodarce wolnorynkowej, wyrażanie nieufności w stosunku do rządu oraz dawanie wyrazu szczególnemu upodobaniu do prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Ideologii neokonserwatywnej udało się pozyskać opinię publiczną i kontrolujące ją media.
Mimo to neokonserwatyzm jako światopogląd znalazł się pod ostrzałem. Jako ruchowi politycznemu zagraża mu w równej mierze niestabilny sojusz różniących się od siebie sił, jak i coraz bardziej niekompetentny rząd w Białym Domu. Obrońcy neoliberalnej ideologii gospodarczej obawiają się, że chrześcijańska prawica straciła kontakt z amerykańską klasą średnią w drażliwych kwestiach moralnych takich jak aborcja, małżeństwa homoseksualne czy rozdział Kościoła i państwa. Z drugiej strony konserwatywno-kulturowa prawica wykazuje niewielkie zrozumienie dla ciągnięcia zysków z "grzechu" przez zwolenników gospodarki wolnorynkowej - wystarczy wspomnieć tu choćby produkcje hollywoodzkie oraz skomercjalizowany i zdominowany przez treści pornograficzne internet.
Ten wewnętrznie rozchwiany neokonserwatywny sojusz wystawiony został w trakcie drugiej kadencji Busha na ciężką próbę za sprawą autokratycznej polityki zagranicznej kierowanej przez samozwańczych zwolenników Straussa takich jak Paul Wolfowitz czy Francis Fukuyama. Obaj traktowali początkowo agresywną amerykańską politykę zagraniczną jako przywilej "życzliwego hegemona" i uważali za niezbędne prowadzenie światowej wojny przeciwko "osi zła" uosabianej przez takie kraje jak Irak, Iran i Korea Północna. Obecnie, kiedy nastąpił zastój w kampanii wojennej w Iraku, a kraj ten zamienia się stopniowo w bagno, w którym rządzą raczej prawa wojny domowej niż demokracji, Fukuyama odstąpił od swej wiary. Nie tylko wycofał poparcie dla wojny w Iraku, ale też skrytykował arogancką politykę zagraniczną Busha, która w imię wspaniałych cnót Ameryki próbuje narzucić demokrację opierającym się narodom. W artykule dla neokonserwatywnego periodyku "The National Interest" Fukuyama napisał w 2004 roku, że neokonserwatyści zupełnie stracili orientację polityczną i w niebezpieczny sposób przeceniają zdolność Ameryki do kontrolowania świata. Fukuyama jest nie tylko zdania, że wojna w Iraku przebiega źle, twierdzi też, że neokonserwatyzm jako taki zmierza w niebezpiecznym i niewłaściwym kierunku. Neokonserwatyści pokrzyżowali co prawda skomplikowane i mało przejrzyste plany Clintona dotyczące państwowego ubezpieczenia zdrowotnego, jednocześnie jednak w bardzo niewielkim stopniu powiodła się ich próba rzeczywistego odchudzenia administracji rządowej oraz wpojenia obywatelom wartości konserwatywnych. I chociaż w kontekście spóźnionej reakcji prezydenta na huragan "Katrina" dyskutowano również o zakresie jego kompetencji i umiejętności sprawowania rządów, to jednak zasadniczą sprawą była tu odpowiedź na pytanie, czy trwająca 30 lat wojna neokonserwatystów z rządem nie osłabiła siły państwa i nie odebrała krajowi zarówno woli, jak i możliwości odpowiedniego reagowania.
Zwycięstwo ideologii wolnorynkowej doprowadziło do tego, że członkowie rządu tyle samo czasu poświęcali podkopywaniu, co wykorzystywaniu własnej pozycji. Minister edukacji w rządzie Reagana, William Bennet, był zwolennikiem rozwiązania tego ministerstwa. Kongres w latach 90. po prostu odrzucił projekt stworzenia państwowego systemu ubezpieczeń społecznych i to nie ze względu na błędy w planie Clintona, lecz dlatego że ubezpieczenia społeczne uważano za sprawę wolnego rynku, a nie rządu. W tej chwili rząd Busha stara się o wprowadzenie ubezpieczeń emerytalnych na listę tych instytucji publicznych (do których należą już szkolnictwo, budowa autostrad oraz więzienia), które zamierza sprywatyzować.
Dawniej podatki rozumiano jako wspólne dobro obywateli, wykorzystywane do rozwiązywania wspólnych problemów. Dzisiaj odrzuca się je jako przymusowe obciążenie nakładane przez biurokratów na obywateli w celu ograniczenia ich wolności osobistej oraz własności. Skutki takiego sposobu myślenia wychodzą na jaw podczas katastrof narodowych takich jak zamach 11 września czy huragan "Katrina" - reakcje na te wydarzenia ujawniają zarówno wpływ retoryki neoliberalnej, jak i konserwatywnych wartości religijnych. Tak więc pojawiły się na przykład głosy żądające pomocy ze strony kościelnych organizacji dobroczynnych oraz przedsiębiorstw prywatnych. Dobrze wpasowują się one w kategoryczną odmowę podwyższania podatków. Jeszcze przed kulminacyjnym momentem kryzysu związanego z huraganem "Katrina" Bush powiedział telewizyjnej reporterce Diane Sawyer: "Nie będzie podwyżki podatków". Napięcia światopoglądowe między neoliberalną filozofią gospodarki wolnorynkowej z jednej a konserwatyzmem kulturowym z drugiej strony zaczynają podkopywać teraz fundament, na którym opiera się wzajemny konsensus. Neoliberałowie są bowiem zainteresowani dalszą deregulacją oraz uniezależnianiem rynku, a tym samym zmniejszeniem wpływów państwa. Jednocześnie mają oni coraz mniej zrozumienia dla tych konserwatystów kulturowych, którzy podważają znaczenie postępu nauki (czy to w teorii ewolucji, badaniu zmian klimatycznych, czy też w genetyce) i próbują popularyzować swoje poglądy przy pomocy rządu. Podczas gdy konserwatyści kulturowi kwestionują wartości społeczeństwa materialistycznego i chcieliby przeobrazić państwo i sądy w instancje kontroli moralnej, obrońcy gospodarki wolnorynkowej okazują zatroskanie faktem, że mogłoby to zagrozić zarówno podstawowym wolnościom obywatelskim, jak i niezależności rynku - w końcu filmy hollywoodzkie, telewizja i pełne przemocy gry wideo są również produktami rynku przynoszącymi duże zyski.
Jednocześnie zdenerwowana chrześcijańska prawica grozi wycofaniem swego poparcia dla kandydatów republikańskich, jeżeli angażować się oni będą na rzecz prawa do aborcji lub też przeciwstawiać wprowadzeniu kreacjonizmu (lub też jego nowej wersji - Inteligentnego Projektu) jako "naukowego" przedmiotu w szkołach publicznych.
Jak już wspomniałem, napięcia pomiędzy neokonserwatystami objawiają się również w polityce zagranicznej. Tutaj zdecydowane działanie na rzecz agresywnej demokratyzacji oraz szerzenia kulturalnych i politycznych wyobrażeń o wartościach Amerykanów zderza się z podstawowymi warunkami globalizacji, wolnym handlem i respektowaniem innych niż amerykańskie wartości. Konserwatyści kulturowi chcieliby politycznie izolować Chiny, wywierać nacisk na Iran, zachować twarde stanowisko wobec Korei Północnej, opierając się przy tym na polityce unilateralizmu. Liberałowie gospodarczy preferują natomiast politykę mniej nastawioną na konfrontację, pozostawiającą przestrzeń dla amerykańskich interesów ekonomicznych i amerykańskiego kapitału. Podczas gdy Partia Republikańska była dawniej ucieleśnieniem realistycznego internacjonalizmu oraz multilateralizmu, pod rządami neokonserwatystów stała się partią idealistyczno-naiwnego hegemonicznego unilateralizmu.
Faktem bezspornym jest zatem, że rozłam wśród neokonserwatystów w połączeniu z nieudolnością drugiej administracji Busha doprowadziły neokonserwatyzm na skraj rozpadu i politycznej katastrofy. Jednak neokonserwatyści tylko wtedy stracą swoje wpływy, gdy siłom progresywnym uda się postawić na swoim. Chwilowo zaś owe progresywne siły, szczególnie Partia Demokratyczna, wydają się być sparaliżowane brakiem pewności siebie i najwyraźniej nie dysponują żadną ideologią, którą mogłyby zaoferować narodowi amerykańskiemu jako alternatywę. Jeśli chodzi o politykę wewnętrzną, to wydaje się, że wielu demokratów nie jest w stanie zaproponować pozytywnej wizji państwa aktywnie rozwiązującego problemy w interesie swych obywateli. Z jednej strony ich możliwości działania ogranicza konserwatywna Democratic Leadership Council i jej wolnorynkowe sojusze `a la Clinton; z drugiej strony nie zamierzają oni krytykować rządu ze względu na porażkę w polityce zagranicznej. Tak więc progresiści wydają się być więźniami owej strategii strachu, która od 11 września stanowi ostatni bastion neokonserwatyzmu.
W roku 1988, kiedy gubernator Bill Clinton był przewodniczącym Democratic Leadership Council, dwoje konserwatywnych demokratów, profesor William Galston oraz Elaine Kamarck, napisało bardzo ważny artykuł, w którym wzywali Partię Demokratyczną do pogodzenia się z gospodarką rynkową, religią i rodziną, jeżeli chce odzyskać poparcie amerykańskich robotników. Ich artykuł stał się kamieniem milowym kampanii wyborczej Clintona i jego dwóch niezłych kadencji. Skutek jednak był taki, że w tym okresie, mimo sukcesów odniesionych w wielu dziedzinach, prawie wcale nie kwestionowano neokonserwatywnego programu jako takiego. Wydawało się, jak gdyby starzy dobrzy postępowi liberałowie nagle uznali się za liberałów konserwatywnych. Mimo że korupcja w gospodarce jest na porządku dziennym, postępowcy w dalszym ciągu unikają jej napiętnowania; choć zawzięty unilateralizm rządu doprowadził do klęski, a naród amerykański jest z niego coraz bardziej niezadowolony, tolerują go.
Neokonserwatyści zawiedli podwójnie. W kwestii polityki wewnętrznej podkopali ważną ideę wspólnego dobra demokratycznej res publica, od której zależała obywatelska pewność siebie i sprawiedliwość społeczna w Ameryce. Zbyt mało wymagali od obywateli, a o wiele za dużo od prywatnych przedsiębiorców i poszczególnych organizacji dobroczynnych. Jednocześnie w kwestii polityki zagranicznej po prostu nie dostrzegali bolesnej prawdy o wzajemnych zależnościach, które w sposób znaczący ograniczają zdolność państw hegemonicznych do decydowania o własnym losie. Niezależnie od tego, czy chodzi o globalne ocieplenie Ziemi, o choroby zakaźne, jak SARS, AIDS lub ptasia grypa, o międzynarodowy handel narkotykami, międzynarodową przestępczość i prostytucję, o masowe rozprzestrzenianie się broni, drapieżny kapitalizm czy terroryzm - wyzwania, którym dzisiaj muszą sprostać państwa, są natury globalnej, a odpowiedzi bez wykorzystania sił multilateralnych lub też prawa międzynarodowego z góry skazane są na porażkę. Mimo to neokonserwatyzm dalej pokłada nadzieje w wyjątkowej pozycji Ameryki na świecie. Jednak rozwiązania, jakie oferuje, pochodzą z rzeczywistości politycznej XIX-wiecznych monarchii - za ich pomocą nie da się rozwiązać problemów XXI wieku.
Ideologia neokonserwatywna idealnie pasowała do świata, w którym komunizm zawiódł, zaś za zburzonymi murami pojawił się nagle powiązany ze sobą świat wolnych rynków, świat, w którym nie było miejsca na strach i w którym historia rzekomo już się "skończyła". Teraz jednak historia ponownie obudzona do życia dogoniła ideologię. Dziś znów mamy skłonność do budowania murów i uprawiania strategii strachu osłabiającej własną demokrację (wystarczy przypomnieć tu Patriot Act), ale nieprzekazującej jej idei za granicę. Ideologia ta jest już mocno wysłużona i coraz bardziej załamuje się pod wpływem wewnętrznych sprzeczności. Ale choć martwa, nadal funkcjonuje. Jak długo bowiem postępowi politycy nie zbiorą się na odwagę i nie zaczną bronić swoich przekonań, kształtując własną politykę zgodnie z zasadami prawdziwego liberalizmu (z czasów przed wypaczeniem tego pojęcia przez neoliberałów), w którym demokracja ma takie samo znaczenie jak wolność indywidualna i w którym sprawiedliwość społeczna rozumiana jest jako wstępny warunek rozwoju indywidualizmu i praw jednostki - tak długo zastąpienie neokonserwatyzmu przez inną formę polityczną jest mało prawdopodobne. Zanim do tego dojdzie, polityka będzie nadal poruszać się w próżni, między chybionym neokonserwatyzmem, który nie jest już w stanie budować ideologicznego zaplecza dla rządu, a rachitycznym progresywizmem, który jeszcze nie odkrył, jak zmienić wściekłą wrogość w receptę na liberalne rządzenie państwem, i w ogóle nie wie, jak przeprowadzić uwieńczoną sukcesem polityczną kampanię. Być może to dobry historyczny moment dla ideologów, jednak dla demokracji w Ameryce i na całym świecie jest on - mimo wszystkich wielkich słów - katastrofą.
Benjamin R. Barber
© Cicero
przeł. Agnieszka Grzybkowska
p
*Benjamin R. Barber, ur. 1939, amerykański politolog, profesor University of Maryland. Jeden z najważniejszych analityków sceny międzynarodowej. Oprócz działalności akademickiej doradzał m.in. Billowi Clintonowi i Parlamentowi Europejskiemu. W swojej myśli nawiązuje do amerykańskich federalistów, jest orędownikiem społeczeństwa obywatelskiego i oddolnych inicjatyw demokratycznych. Do jego najważniejszych książek należą "Strong Democracy" (1984) oraz "The Conquest of Politics" (1988). W Polsce nakładem wydawnictwa Muza ukazały się "Dżihad kontra McŚwiat" (1997) oraz "Imperium strachu. Wojna, terroryzm i demokracja" (2004). W "Europie" nr 8 z 22 lutego br. opublikowaliśmy wywiad z Barberem "Od demokracji nie ma ucieczki".