Operacja Samum rozpoczęła się na początku 1990 roku w zaciszu gabinetu szefa CIA w Pentagonie. Wykorzystując czarny aparat telefoniczny przeznaczony do szyfrowanych połączeń, wykręcił on kilka numerów do swoich odpowiedników z Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. Szef największej na świecie agencji szpiegowskiej prosił o pomoc w wywiezieniu z Iraku sześciu zdekonspirowanych agentów, którym groziła śmierć. Wszyscy odmówili.

Zdesperowany poprosił o to nawet Rosjan, ale i ci nie byli chętni. Wówczas sygnał telefonu odezwał się na biurku polskiego szefa Urzędu Ochrony Państwa. Kilka tygodni później do Bagdadu poleciał Gromosław Czempiński. W Polsce nad operacją czuwał Henryk Jasik, szef wywiadu.

Pomysł zakładał, że Amerykanie wyjadą z Iraku z fałszywymi dokumentami, jako nasi rodacy pracujący na tamtejszych budowach. Paszporty i legitymacje sporządzone w Warszawie dotarły do naszej ambasady w Bagdadzie, jednak Amerykanie mieli problemy z nauczeniem się swoich nazwisk i kilku słów w języku polskim. Wówczas odpowiedzialny za akcję Czempiński wpadł na pomysł iście szatański.

21 czerwca 1990 roku na godzinę przed wyjazdem dwóch zdezelowanych samochodów, w których jechać mieli szpiedzy w towarzystwie trzech naszych agentów, zaczął w Amerykanów pompować polską wódkę. Żeby efekt przyśpieszyć, polewał im również piwo. Chodziło o to, żeby mówili bardzo niewyraźnie podczas kontroli dokumentów. Wówczas celnicy nie powinni się dziwić, że z trudem wymawiają własne nazwiska.

Samochody wyjechały z Bagdadu około godziny 13 miejscowego czasu. Wszystko było obliczone tak, żeby na granicy byli jeszcze strażnicy zmęczeni 7-godzinnym słońcem i temperaturą 40 stopni. Ich zmiennicy byliby wypoczęci i przez to bardziej czujni.

Polski wywiad już wcześniej szczegółowo rozpracowywał szczegóły zmian wartowników na granicy, jednak tym razem pomylił się. Miało tam nie być strażników znających język polski. Było inaczej.

Pierwsze auto, w którym jechał Czempiński z trzema szpiegami, dotoczyło się powoli do szlabanu po drodze zasypanej piaskiem. Amerykanie byli wyraźnie zdenerwowani i przestraszeni. Zbyt wyraźnie. Jeden nerwowo ściskał w palcach zapalniczkę, przekładając ją z dłoni do dłoni. Drugi bawił się obrączką, przekręcając ją na palcu. Trzeci, siedzący po prawej stronie auta, był blady i bliski paniki.

Czempiński, który siedział obok, obawiał się najgorszego. Nie mógł jednak odezwać się do Amerykanów, ponieważ właśnie w tej chwili z kałasznikowem gotowym do strzału podchodził do nich strażnik. Drugi stał kilka metrów dalej.

Ze zgrzytem piasku, który dostawał się wszędzie, kierowca auta otworzył szybę pojazdu. I wtedy stało się najgorsze! Celnik, widząc samochód na polskich numerach, zagaił rozmowę w naszym języku! Ułamek sekundy trwała konsternacja i dramatyczna cisza.

To, co stało się później, powinno przejść do annałów szpiegowskiej improwizacji. Amerykanin kilka minut wcześniej połknął pigułkę, która zadziałała tak, jak gdyby dostał ataku chorego na cukrzycę. Odegrał scenę perfekcyjnie. Osunął się na siedzeniu, wstrząsały nim drgawki. Czempiński nie zastanawiał się ani sekundy. Z małej czarnej torby wyjął strzygawkę z igłą. Przez marynarkę i koszulę wbił ją w ramię Amerykanina.

W łamanym polsko-angielskim krzyczał do żołnierza, że konieczna jest natychmiastowa pomoc lekarska, bo omdlały mężczyzna jest cukrzykiem i właśnie przeżywa insulinową zapaść.

To zdezorientowało strażników i odwróciło ich uwagę od drugiego pojazdu. Błyskawicznie podnieśłi szlaban i machając ręką, kazali przejechać na turecką stronę. Żołnierze nie chcieli robić sobie kłopotów z chorym i woleli jak najszybciej się go pozbyć.

Dopiero 300 km od granicy turecko-irackiej grupę przejęli agenci CIA, którzy wcześniej dyskretnie ją osłaniali.

Dzięki tej akcji rząd amerykański umorzył nam kilkumiliardowy dług.