20 zamachów bombowych w samej tylko Warszawie - to był bilans pierwszej połowy 1995 roku. Prokuratorzy i policjanci mówili wtedy nawet o modzie na takie zamachy. Większość spraw nigdy nie została wyjaśniona, bo cele, którym udało się przeżyć, nie chciały rozmawiać z policją.

Wśród zamachów z 1995 r. był jeden szczególnie groźny. Bomba zdemolowała blok przy ul. Ostrobramskiej w Warszawie. Zniszczyła trzy piętra wieżowca. Wypadła wtedy frontowa ściana klatki schodowej. Zbigniew R., "Bolo", pruszkowski gangster został ranny, ale przeżył.

Styczeń 1998 roku. Godziny szczytu. W przejściu podziemnym pod Dworcem Centralnym w Warszawie padają strzały. Przechodnie kryją się po kątach. Padają na ziemię. Niestety, nie wszyscy. Niektórzy ciekawscy, idą tam, gdzie strzelają. Szczęśliwie nikt postronny nie zginął. To była gangsterska egzekucja na Andrzeju G. "Juniorze".

Popularny sklep nocny na trasie wylotowej z Warszawy do Lublina i Terespola. Luty 1998 roku. Wiesław N. "Wariat" wpadł na zakupy. Gdy wsiadł do swojego chevroleta vana, padły strzały, cała seria. Wiesław N. zmarł na miejscu. Kim był? Prawie nikt o nim wcześniej nie słyszał, a to on kierował słynnym gangiem wołomińskim. W mediach udzielał się jego rodzony brat "Dziad". I wszyscy byli przekonani, że to on był szefem "Wołomina".

Marzec 1999. Przed restauracją "T.G.I. Friday's" w al. Jana Pawła II od kul padło dwóch mężczyzn. Jeden to gangster 26-letni Piotr W. "Kajtek". Ktoś do niego zadzwonił. Wyszedł z restauracji. Padła seria. Pięć pocisków wbiło się w asfalt, gdy go dobijali. Druga ofiara to przypadkowy przechodzień. Pracownik techniczny Teatru Narodowego.

Kilkanaście dni później w restauracji Gamma na warszawskiej Woli prawdziwa rzeźnia. Zginęli Marian K. "Maniek", Ludwik A. "Lutek" oraz trzech innych bandytów z gangu z Wołomina. Przez przestrzelone szyby kule wylatywały na ulicę. Przechodząca obok dziewczyna, cudem uniknęła śmierci. Kula świsnęła jej koło głowy. Kilka pocisków utkwiło w zaparkowanych na ulicy samochodach.

Centrum handlowe "Cliff" w Warszawie. Środek dnia, godzina 15.00. Zabójca podszedł do stolika w restauracji. Siedziało przy nim czterech mężczyzn. Pierwszy padł po strzale w głowę. Jego towarzysze poderwali się do ucieczki. Następny strzał zabójca oddał z odległości 50 metrów. Trafił jednego z uciekających w klatkę piersiową. Trzeciego z mężczyzn tylko ranił. To, że nie zginął nikt postronny to cud, ale też efekt profesjonalizmu zabójcy.

To pokazuje, że gangsterzy czują się coraz pewniej. Strzelają wśród ludzi, w środku dnia i na pewno nie przejmują się życiem postronnych. Przypadkowi przechodnie giną rzadko tylko dlatego, że to nie oni są celem, więc szkoda na nich kuli.