Środa
Rano. Wychodzę do sklepiku po gazety. Marta patrzy smutno, kiedy zakładam buty. Nie ma co się smucić; mama wychodzi, ale wróci za 10 minut! Mała uśmiecha się wszystkimi sześcioma zębami. Godzina, którą rano poświęcam na dojazd do pracy, teraz jest wykorzystana na tańce i śpiewy: "jadą, jadą misie, śmieją im się pysie"...
Godz. 10.30. Zaczynam pracę. Moja redakcja to pokój w mieszkaniu, biurko przy oknie, komputer i telefon. Przeglądam gazety, serwisy internetowe, PAP, dokładnie tak jak co dzień rano w redakcji. Mail od szefa: poszukaj 5 tematów, którymi zajmiesz się w najbliższych dniach. Przeglądam internet, dzwonię, namyślam się.
Południe. Zza uchylonego okna słyszę głos pani Ani, opiekunki: Martusiu, tu nie można. Wyglądam i widzę, jak córka forsuje wertepy. Wracam do pracy. Mam w sobie radość wszystkich dzieci świata i energię elektrowni jądrowej.
Wczesne popołudnie. Przygotowuję sobie herbatę i robię miny do Marty, która je zupkę. Dzwoni telefon. To szef: Zadzwoń do dyrektora Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych i zrób rozmowę o alkoholizowanych czekoladkach. Dzwonię, spisuję, wysyłam. Moim zdaniem wszystko idzie dobrze, nie gorzej niż w redakcji. Jednak coś mi przeszkadza, choć jeszcze nie wiem co.
Popołudnie. Słońce nie świeci już tak jasno, zza uchylonego okna wpada chłodniejsze powietrze. Marta śpi, w domu cisza. Nie wiem, co się dzieje w redakcji. Czy szefowi spodobały się moje tematy? Czy dobrze zrobiłam tę rozmowę? Nie chcę dzwonić, bo wiem, że o tej porze jest gorączka. Gdybym była na miejscu, wszystko bym wiedziała... Wreszcie piszę maila do kolegi. Odpisuje, że wszystko w porządku.
Zupełnie późne popołudnie. Szef wysłał maila: Na dziś koniec.
Zrobiłam to samo, co zrobiłabym w redakcji. Tylko tam czekałabym jeszcze przy biurku na dobry moment, żeby wyjść. Bo zawsze coś się może zdarzyć. Posiedziałabym więc jeszcze z godzinkę, potem powoli bym wyszła, potem jechała do domu półtorej godziny i dojechała tuż przed kąpu-kąpu. A tak trzy godziny przed kąpielą idę do pokoju Marty. Tam też mogę odebrać telefon, jeśli okaże się, że coś jeszcze trzeba zrobić.
Czwartek.
Rano maluję się i ubieram, potem idę do sklepiku po gazetę, Marta już się nie krzywi. Szybko przyzwyczaiła się do tego, że mama jest w domu, w zasięgu głosu. Ja też się przyzwyczaiłam; do dobrego łatwo przywyknąć.
Dzień. Robię rozmowę na pojutrze, piszę tekst, umawiam się na spotkania, piszę drugi tekst. W moim pokoju z widokiem na las jest cicho. W redakcji dokładnie tak, jak w filmach o dziennikarzach. Koleżanka obok rozmawia przez telefon, koledzy z tyłu relacjonują, z kim im się udało spotkać, redaktorzy popędzają dziennikarzy, ktoś z drugiego końca newsroomu opowiada dowcip, wszyscy się śmieją. W domu słyszę najwyżej, jak Marta postękuję przed zaśnięciem. Łatwiej się skupić. Łatwiej prowadzić trudne rozmowy przez telefon.
Już wiem, że urodziłam się do telepracy. Wciąż jednak męczy mnie problem: czy szef wie, że ja tu wciąż pracuję? Że od rana do wieczora się spieszę? Że bywa i tak, że po herbatę do kuchni biegnę, oszczędzając sekundy?
Już wiem, że telepraca to jest to, co chcę w życiu robić. Czuję, że eksperyment, który zaczęliśmy w DZIENNIKU, musi się udać. Bo musi się udać coś, z czym tak dobrze się żyje. Mnie, mojemu dziecku... nie wiem tylko, czy szef czuje podobny entuzjazm. W ogóle nie wiem, co on sobie myśli...
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama