Używając smartfona, musimy liczyć się z tym, iż każdą naszą czynność śledzą niewidzialni szpiedzy. Więcej niż trzy na cztery aplikacje na Androida zawierają co najmniej jeden tracker (skrypt śledzący – aut.) innych firm” – alarmował w zeszłym tygodniu „Guardian”, omawiając badania naukowców z Yale University i francuskiej organizacji Exodus Privacy. Dzięki trackerom korporacje gromadzą wiedzę nie tylko o oglądanych przez nas stronach internetowych czy zakupach. Potrafią również ustalić, gdzie, kiedy i z kim przebywa uwiązany do smartfona człowiek.
Z całą pewnością można założyć, że udoskonalane w celach komercyjnych technologie wcześniej czy później trafią w ręce rządów (o ile już nie trafiły). A dojdzie do tego w momencie, w którym epoka swobód i praw obywatelskich przeżywa na Zachodzie kryzys. Tak ważna niezbywalność praw jednostki do wolności czy prywatności okazuje się o wiele mniej znaczyć od poczucia bezpieczeństwa, choćby nawet złudnego. Dlatego tak łatwo godzimy się na coraz większą inwigilację przez państwo.
Sny tyranów o pozbawionym prywatności społeczeństwie kontrolowanym w sposób absolutny po raz pierwszy są możliwą jawą.
Niedoskonałości delatorstwa
„Jeszcze w dzikszy sposób srożono się w stolicy: szlachectwo, majątek, poniechanie i piastowanie urzędów uchodziły za przestępstwo, a za cnotę czekała najpewniejsza zguba” – opisuje w „Dziejach” koniec pierwszego stulecia naszej ery w Imperium Rzymskim Publiusz Korneliusz Tacyt.
Wcześniej, gdy upadała republika, czasy nie należały do spokojnych. Mimo to mieszkańcy Wiecznego Miasta nie żyli w poczuciu ciągłego zagrożenia. To stało się ich udziałem, gdy rządzony już przez cesarzy Rzym zalały kohorty delatorów. Donosiciele byli wszędzie, bo jedynowładcy nigdy nie mieli pewności, czy ktoś przeciwko nim nie spiskuje. „Niemniej też nienawistne były nagrody donosicieli jak ich zbrodnie: jedni z nich niby łupu dopadłszy urzędów kapłańskich i konsulatów, inni zdobywszy stanowiska prokuratorów i wpływy na dworze, poruszali i obalali wszystko, siejąc nienawiść i grozę” – wspominał Tacyt.
Wielkie wpływy donosicieli nie rozwiązywały jednak podstawowego problemu – władcy Rzymu przez cały okres istnienia imperium nie potrafili zbudować instytucji zdolnej dbać o ich bezpieczeństwo oraz stabilność państwa. Ten systemowy defekt wynikał z całkowitej prywatyzacji służb zajmujących się zbieraniem informacji. A to dlatego, że jeszcze w prawodawstwie czasów republiki pojawiła się instytucja delatora, którym mógł zostać każdy, nawet niewolnik. Jego zajęcie polegało na informowaniu władz, że jakiś obywatel działa na szkodę państwa. Jeśli informacja okazywała się prawdziwa, nagrodę stanowiła część majątku zdrajcy.