Kiedy pod koniec października 2007 roku wyczarterowany od hiszpańskich linii samolot z polskimi komandosami na pokładzie omal nie runął na pas startowy lotniska w Katowicach Pyrzowicach, media zostały poinformowane o drobnym incydencie. Według tych informacji, samolot miał problemy z lądowaniem. Władze portu lotniczego potwierdzały co prawda, że boeing skosił kilka latarni naprowadzających, ale tak naprawdę nic poważnego się nie stało - pisze "Super Express".

Reklama

To był czarter wynajęty od Air Europa przez ONZ do przetransportowania polskiego kontyngentu wojskowego. Boeing 737-800 miał zaledwie kilka miesięcy. O godz. 3 nad ranem zaczął schodzić do lądowania. Załoga chciała skrócić sobie drogę oraz zaoszczędzić czas i paliwo. Pilot nie wykonał pełnej procedury kołowania nad pasem startowym i "przyrogalił", czyli w lotniczym slangu zrobił manewr podobny do ścięcia zakrętu pędzącego samochodu na wąskiej drodze - pisze "Super Express".

Wtedy pilot stracił panowanie nad maszyną. Samolot gwałtownie stracił wysokość i dwa kilometry przed pasem leciał niżej, niż powinien. Przechylony na bok zaczął ciąć kilkumetrowe latarnie. Spod kadłuba strzelały iskry, a elementy świateł naprowadzających szarpały blachę samolotu i wpadały do silników.

"Ułamki sekund dzieliły maszynę od uderzenia w ziemię. To mogła być katastrofa o wiele poważniejsza od wypadku CASY pod Mirosławcem" - mówi Ryszard Rutkowski, ekspert z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. "Pilot w ostatniej chwili wyprostował maszynę i awaryjnie wylądował" - dodaje specjalista.

Reklama

Załoga samolotu w pierwszym momencie nawet nie poinformowała kontrolera o tym, co się stało. A piloci obwinili za wszystko system naprowadzający ILS zainstalowany na katowickim lotnisku.

W Prokuraturze Rejonowej w Tarnowskich Górach nadal trwa śledztwo w tej sprawie. Poważnie zniszczony boeing Air Europa cały czas jest naprawiany na katowickim lotnisku przez amerykańskich inżynierów - pisze "Super Express".