Inne / WOJCIECH TRACZYK
Inne
Inne

Życie dziennikarza wciąż jest zagrożone. Zientarski jest utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej. "Oddycha za niego respirator, nie ma z nim kontaktu, ale to celowe działanie kliniczne" - tłumaczą lekarze opiekujący się dziennikarzem.

Reklama

Kolega Zientarskiego zginął na miejscu

Według świadków wypadku, dziennikarz "Super Expressu" - tuż po uderzeniu auta w podporę wiaduktu - jeszcze żył. "Był przytomny, wzywał pomocy" - opisuje świadek w tvn24.pl. Do zmiażdżonego samochodu natychmiast zaczęli podbiegać kierowcy z gaśnicami. Rannemu nie udało się już pomóc, bo eksplodował zbiornik z benzyną.

Zobacz film z miejsca wypadku

W wypadku ciężko ranny został Maciej Zientarski, syn Włodzimierza Zientarskiego. To prawdopodobnie on prowadził auto. Tę wersję podaje między innymi narzeczona Jarosława Zabiegi, według której Zientarski siedział za kierownicą, gdy czerwone ferrari ruszało spod domu na warszawskim Mokotowie.

Reklama

Jak doszło do wypadku

Była środa, godz. 21.35. Puławską, jedną z głównych ulic stolicy, pędzi sportowe, czerwone ferrari 360 modena. Świadkowie mówią, że ferrari jechało nawet 200 km/h w miejscu, gdzie było ograniczenie do pięćdziesiątki.

Tuż przed wjazdem pod estakadę, wiodącą w stronę Ursynowa, auto gwałtownie wyskakuje w górę na garbie biegnącym w poprzek jezdni.

Kierowca próbuje zapanować nad maszyną. Bezskutecznie. Ferrari przejeżdża przez wysoki krawężnik, wjeżdża na pas zieleni i z ogromnym impetem wbija się w betonowy filar estakady.

Jechali bez pasów bezpieczeństwa

W chwili uderzenia kierowca i pasażer wylecieli z samochodu, bo mieli niezapięte pasy bezpieczeństwa - twierdzi radio RMF FM. Według innej wersji, kierowca zdołał wydostać się z płonącego auta, a jego kolega spłonął w środku.

Do zmiażdżonego auta natychmiast zaczęli podbiegać kierowcy, którzy - widząc wypadek - zatrzymali swoje samochody. Gaśnicami próbowali stłumić ogień.

Ferrari rozpadło się na dwie części. Obie doszczętnie spłonęły. Płonący samochód jako pierwszy zauważył patrol straży miejskiej. "Widziałem wiele wypadków samochodowych, ale ten był chyba najgorszy, z samochodu nie zostało nic" - relacjonował w tvn24.pl jeden ze strażników.

Zientarski walczy o życie, potrzebna krew

"Pan Zientarski, przyjęty do nas po urazie wielonarządowym w bardzo ciężkim stanie, był operowany. Jest w tej chwili w stanie stabilnym, ale nadal bardzo ciężkim. Uraz dotyczy głowy, klatki piersiowej, brzucha, kończyn i kręgosłupa" - mówił w czwartek PAP Andrzej Chmura ze Szpitala Klinicznego im. Dzieciątka Jezus w Warszawie. Lekarz podkreślił, że ranny "cały czas znajduje się w stanie zagrażającym życiu".

Ojciec rannego jest wstrząśnięty. Mówi, że w nocy ze środy na czwartek jego syn niemal umarł. "Jestem załamany, ale z całych sił wierzę, że syn z tego wyjdzie. Wczoraj przez chwilę był już po drugiej stronie... A ja razem z nim" - opowiada Włodzimierz Zientarski "Faktowi". "Syn mówił mi, że ma fajne ferrari do testów" - dodaje.

Rodzina prosi o krew, która może uratować rannemu życie. "To krew grupy A RH+. Można ją oddawać na ul. Saskiej 63/75 w Regionalnym Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa albo w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie przy ulicy Nowogrodzkiej 59. Hasło - Maciej Zientarski” - tłumaczy siostra Macieja, Joanna Zientarska-Bielak.

Prokurator: Nie wiemy nawet, który z panów prowadził

"Rozpoczęliśmy postępowanie" - mówi dziennikowi.pl Katarzyna Dobrzańska z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów. Zostanie powołany biegły z zakładu medycyny sądowej, który przeprowadzi sekcję zwłok zmarłego. "Policja przysłała już nam wszystkie protokoły z miejsca zdarzenia" - zapewnia Dobrzańska.

"Na chwilę obecną nie wiemy nawet, który z panów kierował" - tłumaczy Dobrzańska. Pod względem formalnym policja nie była tego w stanie jednoznacznie stwierdzić. "Samochód jest w takim stanie, że nie dało się wykonać nawet standardowych czynności: jazda próbna, badanie instalacji elektrycznej" - mówi dziennikowi.pl pani prokurator.

O tym, że kierowcą był Zientarski, mówią policjantom świadkowie, którzy widzieli go za kierownicą tuż przed tragedią. Prokuratura chce skorzystać z nagrań z kamer monitoringu. Choć w miejscu wypadku ich nie ma, w wyjaśnieniu okoliczności pomogą nagrania z kamer na trasie, którą jechało ferrari.

Jak dowiedział się dziennik.pl, na razie znaleziono zapisy z dwóch kamer. Jednak na żadnym z filmów nie można rozpoznać twarzy kierowcy. Za spowodowanie wypadku grozi nawet więzienie.

Z takim autem nie ma żartów

Dziennikarze, jak pisze "Fakt", dostali piękne sportowe auto do testów. Mieli przygotować materiał o tym modelu ferrari. Ale z takim autem, jak ferrari 360 modena, nie ma żartów - do setki rozpędza się w 4,5 sekundy. A może jechać nawe 300 km/h.

Czteroletni samochód został wypożyczony od właściciela mieszkającego w Poznaniu. Zientarski jeździł nim już od poniedziałku. W środę wieczór podjechał do kolegi z "Super Expressu", by zabrać go na przejażdżkę. Ruszyli w stronę Piaseczna. Podróż zakończyła się gwałtownie po kilkunastu minutach.

Świadkowie mówią, że auto jechało z olbrzymią predkością: "Kierowca ruszył spod świateł tak, że się zatrzęsła ziemia". Policja też nie ma raczej wątpliwości co do przyczyn tragedii: "Prawdopodobną przyczyną była nadmierna prędkość. Mogą na to wskazywać ślady hamowania, które są bardzo długie" - tłumaczy komisarz Marcin Szyndler ze stołecznej policji.

Przyjaciel rannego Maciej Pruszyński potwierdza to, o czym mówią świadkowie - kierowca przeżył, bo miał niezapięte pasy. "Gdyby je zapiął i był nieprzytomny, to by się spalił w tym samochodzie" - mówi Pruszyński dziennikowi.pl. Razem z Zientarskim prowadzili program "V Max", w którym propagowali bezpieczną jazdę. "Życie jest przewrotne i czasami tak się po prostu zdarza" - dodaje Pruszyński.

Przeklęte miejsce

Ale jest jeszcze jeden aspekt wypadku, na który zwracają uwagę warszawiacy. Miejsce, w którym doszło do tragedii, od dawna ma złą sławę. Na ponadkilometrowym odcinku nie ma sygnalizacji świetlnej. Droga jest prosta i szeroka. Ale kto choć raz tamtędy jechał, wie, że tuż przed wiaduktem jest słabo widoczny garb na jezdni. Nawet przy niewielkiej prędkości samochody wyskakują tam w górę jak z procy.

Odzyskanie panowania nad szybującym w powietrzu autem jest praktycznie niemożliwe. Żeby przeżyć wybicie z tego garba jezdni przy takiej prędkości, z jaką mknęło czerwone ferrari, trzeba nie tylko szczęścia, ale chyba cudu - pisze "Fakt".

Do wypadków dochodziło w tym miejscu już kilkakrotnie. Równo dwa lata temu na sąsiednim słupie roztrzaskał się 22-letni kierowca bmw. Gdy kilka dni później grupa jego przyjaciół poszła go pożegnać, jednego z nich - zapalającego znicz - śmiertelnie potrąciła właścicielka peugeota.

Po tamtej tragedii warszawscy drogowcy obiecywali zlikwidować wybrzuszenie, ale do tej pory nie zrobili nic.

"Uznaliśmy, że usuwanie samej muldy nie wystarczy. Cała Puławska między aleją Wilanowską a ulicą Poleczki wymagała wymiany asfaltu. Roboty ruszyły w ubiegłym roku. Wtedy, w weekendy, naprawiliśmy jezdnię w kierunku centrum. W tym roku zrobimy jezdnię w kierunku Wyścigów" - mówi DZIENNIKOWI Agata Choińska, rzeczniczka ZDM.

Urzędnicy zapowiadają, że stanie się to w ostatni weekend kwietnia i pierwszy weekend maja. Dziś nie mają sobie nic do zarzucenia, bo - jak podkreślają - ustawili tam znak ograniczenia prędkości do 50 km/h.

"To nie pierwszy krzyż w tym miejscu"

Okoliczności tragedii szeroko komentują internauci. Tak piszą o tym na forum dziennika.pl i tvn24.pl:

"O tym miejscu pamięta każdy kto choć raz przejechał tamtędy (z prędkością w granicach logiki). Ja pierwszego dnia posiadania auta przejechałam tamtędy 80 km/h i poważnie się zdziwiłam, bo wyrwało mi kierownicę z ręki (niedoświadczenie to jednak mocny wróg)... ale żeby uzyskać taki efekt to trzeba dobrze grzać po garach... w sumie do tego jest ferrari, ale naprawdę nie po naszych drogach... nie po Puławskiej!! [*]" ~Małła

"Różne wypadki widziałem, ale jak przejeżdżałem obok wraku spalonego ferrari, to nie był samochód tylko kawałek stali. Panowie wolniej trochę..." ~sosen

"Widziałem ten wypadek. Kierowca ruszył spod świateł tak, że się zatrzęsła ziemia. Myślę, że do wiaduktu spokojnie jechał 200 km/h." ~rys

"Bardzo łatwo tam stracić kontrolę, strasznie tam nierówno i ciągle podbija (w tym przynajmniej raz na łuku). Proponuję żeby ktoś się tym zainteresował. To nie pierwszy krzyż w tym miejscu. Niestety długa prosta zachęca do rozpędzania się".

Motoryzacja to ich pasja

Jarosław Zabiega z "Super Expressu”, który zginął w wypadku, dziewięć dni przed tragedią skończył 30 lat. W ten weekend chciał świętować urodziny w Zakopanem. Zostawił narzeczoną Agatę i dwuletnią córeczkę Nelly. Jako młody chłopak ścigał się w rajdach samochodowych. Od 10 lat pisał o wszystkich nowinkach, testował auta i odwiedzał wszelkie możliwe targi motoryzacyjne.

Pasję do samochodów zaszczepił synowi także Włodzimierz Zientarski, znany dziennikarz prowadzący od dziesięcioleci telewizyjne programy o motoryzacji, autor filmów dokumentalnych. Jego syn Maciej pierwszy raz usiadł za kierownicą malucha, gdy miał pięć lat. Kierował, siedząc na kolanach taty. Panowie razem prowadzą programy w Antyradiu i w Polsacie. Ostatnio wspólnie wystąpili też w reklamie PZU.

Maciej od małego jeździł z ojcem na rajdy i do fabryk samochodów. W ich ślady poszli też dwaj synowie Maćka: 13-letni Jakub i 8-letni Gustaw. Starszy już w przedszkolu w szafce miał kask motocyklowy, bo tata woził go na motorze.