Polskie wojsko wyśle do Afganistanu osiem śmigłowców: cztery transportowe Mi-17 oraz cztery szturmowe Mi-24, które mogą służyć do zabezpieczania ataków na ziemi, przerzutu żołnierzy czy ewakuacji rannych. Maszyny dotrą na miejsce w maju, razem z dodatkowymi 400 żołnierzami. Polski kontyngent będzie liczył 1,6 tys. ludzi - informuje "Gazeta Wyborcza".
Wojskowi obawiają się, że maszyny więcej czasu będą spędzały na przeglądach niż w akcjach bojowych. Muszą bowiem przemierzać wielkie odległości. Z bazy Bagram - gdzie zlokalizowany będzie jedyny serwis polskich maszyn - do Kandaharu jest około 600 km. To kilka godzin lotu. Do "polskiej" strefy Ghazni z Bagram leci się godzinę.
Co 50 godzin lotu każda maszyna musi być poddana przeglądowi. Co 300 godzin to serwis generalny, który może trwać nawet pięć dni. "Na każde trzy śmigłowce jeden jest zawsze na przeglądzie" - mówi oficer z kawalerii powietrznej. "Do tego dzienny limit przelotu śmigłowca ograniczony jest do kilku godzin".
Czyli z sześciu maszyn najwyżej cztery będą gotowe, by w razie potrzeby ewakuować rannych czy przerzucić wojsko na akcję. A dwie z nich mają obsługiwać Kanadyjczyków. "Pod warunkiem, że nic się nie zepsuje albo że maszyna nie będzie miała akurat wylatanego limitu" - mówi informator gazety. "Jeśli zabraknie śmigłowca, na Amerykanów liczyć nie będziemy mogli. Powiedzą <macie swoją prowincję i transport, to wasz problem>. I co wtedy?" - zastanawia się.
MON nie chce komentować problemów ze śmigłowcami i spycha odpowiedzialność na wojskowych. "Operację przygotowuje Sztab Generalny" - mówi rzecznik resortu Robert Rochowicz.
"Nie wiem, skąd te informacje. Śmigłowców nie ma jeszcze w Afganistanie, wciąż nie wiadomo, jaką prowincję obejmie polskie wojsko, wszystko jest jeszcze w fazie przygotowań" - tyle był w stanie powiedzieć "GW" w weekend rzecznik sztabu, płk Sylwester Michalski.
"Nasze siły zbrojne nie protestowały, kiedy zapowiadaliśmy wypożyczenie śmigłowców Kanadyjczykom" - mówi Piotr Paszkowski z MSZ.