Wynika to wprost z zeznań Ireneusza Piotrowskiego, jednego z członków bandy. W 1998 r., na 3 lata przed porwaniem, w płockim więzieniu spotkali się Wojciech Franiewski, późniejszy mózg całej akcji, oraz Piotrowski. Rozmawiali o tym, jak zarobić duże pieniądze - według Franiewskiego najprostszym sposobem było porwanie kogoś bogatego dla okupu.
Piotrowski podsunął mu dwóch kandydatów: Olewnika z Drobina i 20-letniego syna masarza z Raciąża. Po wyjściu Franiewskiego na wolność w 2001 r. pomysł odżył i bandyci zaczęli dokładnie sprawdzać potencjalne ofiary. Ostatecznie wybór padł na Krzysztofa Olewnika - bo mieszkał sam i przez to był łatwiejszym celem. Niedoszła ofiara do dziś nie chce ujawniać nazwiska - uważa, że sprawa porwania nie jest jeszcze zakończona.
DANIEL WALCZAK: Bandyci brali pod uwagę porwanie pana.
NN: Przeraziłem się, jak mi pan o tym teraz powiedział. Potwierdza się plotka, która do mnie kiedyś dotarła. Ale różne rzeczy słyszałem o tej sprawie, więc puściłem ją mimo uszu. Teraz poczułem ucisk w brzuchu.
To pan byłby przykuty miesiącami do ściany. Na koniec umieszczono by pana w betonowym bunkrze.
Co mogę powiedzieć... Wstrząsnęły mną te łańcuchy, potem studnia, a na końcu worek na głowie. Jak o tym mówię, to mi się włosy jeżą. Przeżywałbym to samo, co Krzysztof. Zostałbym skuty, faszerowany prochami. Teraz myślę: dobrze, że to nie ja. Można się tego wstydzić, ale pewno 99 proc. ludzi tak by pomyślało. Ja znałem Krzyśka, był moim kolegą. Razem pływaliśmy na skuterach wodnych, jeździliśmy na imprezy. Mieliśmy do siebie 10 km, ten sam biznes, trudno było się nie znać.
Nie chce pan ujawniać nazwiska, bo nie jest jeszcze bezpiecznie?
Ta sprawa być może nie jest jeszcze zakończona. Nie wiadomo, czy wszyscy, którzy byli zamieszani w porwanie, zostali złapani.
Znał pan ludzi, którzy okazali się porywaczami?
Z widzenia, ale dziś bym ich nie poznał.
A po porwaniu Olewnika odczuł pan zagrożenie?
Strasznie silnie forsowano wtedy teorię, że on sam się porwał. I gdzieś tam w głowie to zostawało, trochę uspokajało, chociaż ciężko było uwierzyć. Z drugiej strony to brzmiało prawdopodobnie, bo wtedy panował zastój w biznesie, firmy się zamykały. Chodziły plotki, że może się sam porwał, żeby kredytów nie płacić. Krzysiek miał dobrze chroniony dom. Alarmy, 500 m do domu rodziców. Do zakładu, gdzie pracuje 400 ludzi, drugie 500 m. A do tego mała miejscowość, w której jak się kichnie po jednej stronie, to słychać na drugiej. Czuł się pewnie tak samo bezpiecznie jak ja. Z trudem dociera do mnie świadomość, że porwali go sąsiedzi. Okazuje się, że ludzie, którym mówiło się dzień dobry, chodzili dookoła domu po to, żeby zobaczyć, jak komuś głowę ukręcić.
NN, mężczyzna, którego porwanie planowali przestępcy odpowiedzialni za śmierć Krzysztofa Olewnika