Wszyscy eksperci zapytani o najgorzej przeprowadzoną polityczną akcję wspierania regionu i ofiar dotkniętych klęską żywiołową jednym tchem wymieniają: huragan "Katrina" i opieszałość prezydenta George’a W. Busha. "Uderzyło mnie, jak Biały Dom był dalece nieprzygotowany na tę katastrofę. W końcu huragan jest najbardziej przewidywalnym z kataklizmów, można przecież niemal stuprocentowo określić, gdzie i z jaką mocą uderzy. I nie chodzi mi o złą akcję ratunkową, ale totalną wizerunkową kompromitację Busha" - mówi nam Casey A. Klofstad, ekspert od marketingu politycznego z uniwersytetu w Miami.

Reklama

Jeszcze na dzień przed atakiem "Katriny" stacje telewizyjne ostrzegały wszystkich, że w Nowy Orlean uderzy wiatr najsilniejszy z możliwych, należący do najwyższej, piątej kategorii. Specjaliści od tematu przewidywali, że po żywiole ponad połowa miasta nie będzie nadawała się do ponownego zamieszkania. I chociaż w wybrzeże Luizjany uderzyła tylko "trójka" (przez noc "Katrina" osłabła o dwie kategorie), Bush zachowywał się, jakby wiadomość ta spadła na niego nagle jak grom. "Ludzie tonęli, umierali z wycieńczenia, a oni nawet nie ruszyli tyłka. Prezydent wstał rano jak gdyby nigdy nic i poszedł na ryby, książkę czytać czy coś tam" - żalił się nam, wspominając te tragiczne dni, Milton Bienvenue, właściciel agencji turystycznej z Nowego Orleanu. I rzeczywiście. Bush z początku w ogóle nie zmienił swojego grafika. Nikt z jego ekipy nie zatroszczył się o wyważoną reakcję na potrzeby mediów i opinii publicznej. Co więcej, przez długi czas prezydent zdawał się nie rozumieć, co się dookoła dzieje, że tak naprawdę Amerykę nawiedził największy kataklizm od prawie stu lat, czyli od trzęsienia ziemi w San Francisco w 1906 r. Wszystko, co Bush zrobił potem albo co ewentualnie mógł zrobić, nie miało już znaczenia. Pozostało wrażenie z pierwszych dni - totalnej bezradności.

Teatr zamiast tsunami

"Nie ma żadnego spisanego protokołu, jak powinien zachować się mąż stanu w czasie katastrofy, żadnych gotowych scenariuszy. Ale są dwie kardynalne zasady. Po pierwsze, tak jak na pokładzie samolotu czy statku w razie wypadku to kapitan schodzi ostatni, tak głowa państwa czy szef rządu muszą być pierwsi blisko poszkodowanych. Dobry przykład dali tu ostatnio i Lech Kaczyński, i Donald Tusk po pożarze w Kamieniu Pomorskim" - mówi dr Olgierd Annusewicz z Instytutu Nauk Politycznych UW. Z tej zasady egzamin oblali Szwedzi, kiedy 26 grudnia 2004 r. mordercza fala tsunami uderzyła w kurorty Azji południowo-wschodniej. Co prawda zdarzyło się to daleko od Półwyspu Skandynawskiego, ale akurat wielu zamożnych Europejczyków spędzało Boże Narodzenie na plażach Oceanu Indyjskiego. W tragedii zginęło ponad 500 Szwedów. Tymczasem rząd w Sztokholmie, zamiast rzucić się od razu w wir akcji ratunkowej, nie znając jeszcze skali kataklizmu, i ewentualnie dmuchać na zimne, po prostu czekał na więcej informacji. Rekordy opieszałości i nieodpowiedzialności pobiła wówczas minister spraw zagranicznych Laila Freivalds, która jak gdyby nigdy nic udała się feralnego wieczoru do teatru. "Mam taki zwyczaj, że nie słucham wiadomości, kiedy nie jestem w pracy" - powiedziała potem dziennikarzom. To ją zgubiło.

Drugą kardynalną zasadą właściwego reagowania na katastrofę naturalną według dr. Annusewicza jest uruchomienie wszelkich możliwych środków na pomoc ofiarom. "Proszę sobie wyobrazić sytuację, że ktoś ulega wypadkowi. Wówczas wszyscy członkowie rodziny mobilizują się, także finansowo, nawet jeśli to jest ponad ich siły. Podobnie mąż stanu. Nie może dopuścić do sytuacji, w której zarzuci się mu skąpstwo" - dodaje politolog.

Takie skojarzenia pojawiły się po słynnych słowach Włodzimierza Cimoszewicza, który latem 1997 r. odesłał powodzian z kwitkiem, przypominając im tylko, że trzeba się było ubezpieczać. Byłemu premierowi do dziś wypomina się tę gafę. Kila miesięcy temu próbował tłumaczyć się na łamach "Przekroju", że owszem, natura prawnicza kazała mu wtedy powiedzieć, że bez polisy ubezpieczeniowej odszkodowań nie będzie, ale że od razu dodał, iż rząd wykorzysta wszystkie środki, którymi dysponuje.



Reklama

Być tam przed mediami

Ale większy błąd w odmawianiu pomocy popełnił najwyższy duchowy przywódca Iranu, ajatollah Ali Chamenei. W 2003 r. stare perskie miasto Bam dotknęło potężne trzęsienie ziemi, które pochłonęło 26 tys. ofiar, a historyczną zabudowę obróciło w ruinę. Eksperci są zdania, że wiele istnień udałoby się ocalić, gdyby do poszukiwań zasypanych włączono psy. Na to Chamenei nie zgodził się, bo Koran uznaje je za zwierzęta nieczyste. "Chociaż Iran nie jest demokracją w zachodnim rozumieniu, ludzie mu to zapamiętali. Autorytet ajatollaha ucierpiał, co mogło się w jakimś stopniu przyczynić do ostatnich wystąpień przeciwko niemu" - dodaje Casey A. Klofstad.

Annusewicz podpowiada, że rodziny ofiar i społeczność lokalna, którą kataklizm w mniejszym stopniu też dotyka, nie mogą o szczegółach tragedii dowiadywać się z mediów. Władza musi być o krok przed środkami masowego przekazu i pierwsza przekazywać poszkodowanym strategiczne informacje. Politycy muszą też na tyle orientować się w sytuacji, by móc odpowiadać dziennikarzom na najbardziej nawet szczegółowe pytania. "Najgorzej jest stwierdzić, że się nie ma nic do powiedzenia. "No comments" to tak naprawdę przyznanie się do winy i apel o wymierzenie kary" - podsumował kiedyś Larry King, gospodarz jednego z najsłynniejszych politycznych talk-show.

Pomna doświadczeń z "Katriny" ekipa George’a W. Busha zupełnie inaczej zareagowała, gdy w zeszłym roku w Nowy Orlean miał uderzyć huragan "Gustaw". Republikanie chcieli nawet odwołać swoją partyjną konwencję w Minneapolis, a wszyscy, którzy w imieniu partii zabierali głos w mediach, wychwalali kandydata na prezydenta Johna McCaina jako najlepszego lidera na czas kryzysu. "Od razu widać, kto jest lepiej przygotowany do rządzenia" - mówił wówczas DZIENNIKOWI senator Norm Coleman. McCain od razu zjawił się na miejscu, Barack Obama wolał czekać. O ironio, republikanin nie mógł się popisać zdolnościami lidera, bo "Gustaw" większych szkód nie wyrządził.

Dobrze wypaść w gumiakach

Egzamin na męża stanu w chwilach kryzysu zdał też niedawno premier Włoch Silvio Berlusconi, kiedy w kwietniu zatrzęsła się ziemia w Abruzji, niemal doszczętnie niszcząc miasteczko L’Aquila. Szef rządu błyskawicznie tam pojechał, otoczył opieką rodziny ofiar i tych, którzy stracili domy, dużo naobiecywał i widowiskowo płakał. "Można to uznać za wzorzec postępowania w tragicznych chwilach. Zjawić się na miejscu błyskawicznie, rozmawiać, trzymać za rękę" - dodaje Annusewicz. To nic, że kilka dni później Berlusconi przestał się interesować Abruzją. Włosi zapamiętali, że w kluczowej chwili zachował się jak bohater. Intuicję miał też kanclerz RFN Gerhard Schroeder, który w czasie powodzi w 2002 r. w gumiakach i płaszczu przeciwdeszczowym pomagał ofiarom tragedii. Jego rywal z CSU Edmund Stoiber wybrał zamiast tego gospodarską wizytę i zwiedzanie miejsca kataklizmu w garniturze, z pokładu statku. Wkrótce odbyły się wybory. Wygrał Schroeder.

Nie ma idealnej recepty na postępowanie w obliczu kryzysu. Zdarzają się jednak przypadki, że polityk w trosce o swój wizerunek chce aż za dobrze. Dość osobliwego wyzwania podjął się pewien senator stanowy z Nebraski Ernie Chambers. Do lokalnego sądu złożył skargę przeciwko... Bogu. "Pozwany notorycznie wywołuje tragiczne powodzie, niszczycielskie trzęsienia ziemi, zabójcze huragany i wszelakie inne śmiertelne plagi" - napisał we wniosku sądowym.