Takiego kryzysu reputacji na naszym podwórku dawno już nie było. Durczokgate okazał się smakowitą telenowelą, którą tygodniami "grali" wszyscy, bez wyjątku. - Skala medialnego zainteresowania sprawą była olbrzymia, zaryzykuję stwierdzenie, że do tej pory nie było w Polsce tematu rozdmuchanego na taką skalę. Pisali o nim zarówno dziennikarze poważnych tytułów, jak i tych branżowych, na kolorówkach kończąc - mówi Monika Janowska-Mleczko, partner w Point of View Communications Consultancy, firmie, która doradzała byłemu szefowi "Faktów" TVN.
Agencja twierdzi, że na razie współpraca z Durczokiem jest zakończona. Jego sprawy przejął teraz prawnik. Jak wynika z naszych informacji, na 2 kwietnia planowany jest kolejny pozew o naruszenie dóbr osobistych, za drugi artykuł opublikowany przez tygodnik "Wprost".
Na pytanie o to, czy inspirowano medialne materiały, w których broniono Durczoka, przedstawiciele firmy zaprzeczają. Ale wiadomo, że nie była bezczynna.
W ciągu sześciu tygodni od publikacji pierwszego tekstu "Wprost", w którym nie padło jeszcze nazwisko Durczoka, do zakończenia prac komisji antymobbingowej w TVN ukazało się - jak obliczył Instytut Monitorowania Mediów na zlecenie "Press" - ponad 13 tys. wzmianek o dziennikarzu. Część z nich była dla niego pozytywna. Od publikacji uderzających we "Wprost" i kwestionujących rzetelność artykułów, poprzez spiskowe teorie na temat intencji wydawcy tygodnika, po te o złym stanie zdrowia Durczoka, szantażu i wypowiedzi broniących go przyjaciół.
To jeden z pierwszych przypadków, gdy jedne media kopały inne media. Do niedawna były one w takich sytuacjach solidarne - mówi Piotr Czarnowski z First PR, nie chce jednak oceniać działań Point of View, bo sprawy nie zna od podszewki.
Kamil Durczok do speców od PR zgłosił się w piątek tuż przed drugim tekstem, w którym opisano m.in. jego domniemane seksualne upodobania i zarzucono mu, że uciekał z mieszkania, w którym znaleziono biały proszek. CZYTAJ WIĘCEJ >>>
- Gdy dostał pytania od dziennikarzy, zrozumiał, że to jest bomba rzucona w szambo i nie dotyczy już tylko redakcji "Faktów", ale jego samego - relacjonuje Janowska-Mleczko.
CZYTAJ TEŻ: Dziennikarka molestowana przez szefa? Okładka tygodnika "Wprost" bije w Durczoka >>>
Nie było wyjścia, trzeba było publicznie zabrać głos. Były szef "Faktów" postanowił pokazać ludzką twarz i zagrać na współczucie. Powiedział, że nie przyznaje się do zarzutów molestowania i dodał, że choć jest cholerykiem, to w swojej opinii nie przekroczył granic.
- Wybraliśmy poważne medium, dające możliwość natychmiastowego przedstawienia stanowiska Kamila, i dziennikarkę, kobietę, która jest ostra i pryncypialna w tych sprawach. Wiedzieliśmy, że nie zastosuje żadnej taryfy ulgowej - mówi Janowska-Mleczko o rozmowie Durczoka z Dominiką Wielowieyską w TOK FM.
CZYTAJ TAKŻE: Durczok: Nigdy nie molestowałem, jestem zdemolowany psychicznie >>>
- Co powinien zrobić facet, który ma czyste sumienie? Powinien zaatakować i dać jednoznaczny sygnał: Odpowiecie za te brednie, będę się sądził do końca, aż puszczę was w skarpetkach. A Durczok wyszedł i powiedział, ze jest zdemolowany. Zostawił pole do domysłów - komentuje jedyne do tej pory publiczne wystąpienie Durczoka (nie licząc oświadczeń) ekspert od wizerunku.
Inny dodaje z kolei, że gdyby dziennikarz zaczął machać szabelką, to mógłby sprowokować skonfliktowanych z nim współpracowników do rozmów z mediami. Redakcja "Wprost" tylko na to czekała.
Przed wywiadem w TOK FM wspólnie z agencją Durczok zdecydował się też ujawnić, że kilka lat temu rozstał się z żoną i żyje w separacji. Chodziło o to, by pokazać, że dziennikarz jest wolnym człowiekiem i zdjąć z matki jego dziecka odium zdradzanej żony. Zaraz po audycji media obiegła informacja, że szef "Faktów" zemdlał i trafił do szpitala. Właśnie wtedy Marianna Durczok publicznie okazała mu wsparcie.>>" rel="nofollow">>>" rel="nofollow">CZYTAJ WIĘCEJ >>>
Jedni chwalili ten krok, wskazując że takie zagranie świetnie sprawdziło się przed laty w czasie seksafery z prezydentem USA Billem Clintonem, inni wytykali emocjonalny ton oświadczenia i atakowanie mediów. Podpowiadali, że doradcy Durczoka powinni lepiej wykorzystać jego pobyt w szpitalu, a zamiast żony wystawić mediom kolegę z redakcji - wieloletniego przyjaciela, najlepiej z czasów jego walki z rakiem.
- Kamil był w szpitalu, sam nie mógł się bronić. Jego żonie chodziło o to, by ujawnić brudne metody “Wprostu”, którego dziennikarze dzwonili do znajomych Durczoków w poszukiwaniu prywatnych sensacji - tłumaczy z kolei Janowska-Mleczko
Przy okazji wypłynęło jednak, że Durczok najął speców od PR. - To błąd, bo my jesteśmy ludźmi cienia - mówi Anna Garwolińska, założycielka i prezeska Glaubicz Garwolińska Consultants, specjalistka od komunikacji korporacyjnej i kryzysowej. - Trzeba było się komunikować przez prawnika, bo w Polsce PR źle się kojarzy - ocenia inny rozmówca.
- Sek w tym, że myśmy niczego nie komunikowali. To media zrobiły z tego newsa. W tej sprawie nawet złamana noga psa Durczoka byłaby tematem - broni się Janowska-Mleczko i dodaje, że skala zapytań z mediów była tak gigantyczna, że sparaliżowałoby to pracę prawnika.
Od zakończeniu prac komisji antymobbingowej, która potwierdziła przypadki mobbingu i molestowania w redakcji "Faktów" TVN, w imieniu dziennikarza wypowiada się już tylko prawnik. Po rozstaniu się z telewizją Durczok wydał jedynie oświadczenie, w którym zapowiedział procesy.
- Kamil nie mógł się odnieść do wyników komisji, ani do tego co się działo w stacji, ma związane ręce. Nie zna wyników komisji, nie postawiono mu żadnych zarzutów. Z czym miał publicznie polemizować? Z anonimowymi "informatorami”? Jedyne, co mógł zrobić to zapowiedzieć procesy - mówi Janowska-Mleczko.
Jaka przyszłość czeka Durczoka? Do "Faktów" już raczej nie wróci. - Może zobaczymy go jako polityka walczącego o sprawy Śląska? - zastanawia się Garwolińska. Czas pokaże, bo przy ratowaniu wizerunku to właśnie czas gra najważniejszą rolę.
O strategiach "cerowania" reputacji na innych przykładach czytaj w najnowszym magazynie "DGP" >>>