Polityka nie jest grą w szachy dlatego, że przestawiane piony i figury nie mają własnych emocji. Ludzie - tak. Co więcej, w realnej polityce poza graczami są jeszcze wyborcy. To oni zaglądają politykom przez ramię i nieraz decydują o kolejnych ruchach.

Zresztą nawet szachowa analogia nie jest w tym przypadku w pełni trafna, bo premier i lider Prawa i Sprawiedliwości w jednej osobie próbuje grać tak, jakby chciał mieć same skoczki, a czasami same piony. Pomińmy jego spektakularne, jak zawsze, kłopoty z koalicjantami. Ale jak inaczej opisać jego okopywanie się w szańcach wypróbowanej, coraz węższej, drużyny?

Symbolem tego kursu stały się wewnątrzpisowskie poszukiwania kandydata na nowego marszałka Sejmu. Kaczyński nie potrafił wyjść poza zaklęty krąg paru nazwisk, a decydującym kryterium okazała się osobista lojalność. Sprzyja to konserwowaniu jego władzy. Ale nie - poprawie wizerunku. I tak naprawdę - również nie poprawie jakości rządzenia.

Kompleks oblężonej twierdzy
Ten partykularyzm zderzył się z innym partykularyzmem - katolickiej niezłomności Marka Jurka wskrzeszającego z łatwością ducha lat 90. Ducha podziałów prawicy na prawdziwą i mniej prawdziwą.

Atmosfera oblężonej twierdzy, jaka panuje dziś wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości, nie jest tylko produktem cech charakteru czy błędnych koncepcji Kaczyńskiego. Jurek zaserwował mu lekcję polityki opartej na złudzeniach i gestach. Lekcję polityki, w której istotnym argumentem stała się biała księga prac nad antyaborcyjną poprawką do konstytucji, czyli już nawet nie debata o czymś nieosiągalny, ale debata o debacie. Irytacja lidera jest w takiej sytuacji zrozumiała.

Kaczyński obawiał się wrażenia przegranego głosowania nad antyaborcyjną poprawką, a być może nawet poprawkę sekretnie torpedował. W obu przypadkach miał rację - już choćby ze względu na wrażenie, że poprawka łączy się z całkowitym zakazem aborcji. To wrażenie dzieliło elektorat PiS i sprzyjało jego przeciwnikom - SLD, liberalnemu skrzydłu PO czy potencjalnemu obozowi Kwaśniewskiego. Zwolennicy Jurka przekonują dziś, że obawiają się przemiany PiS w bezideową degenerującą się chadecję podobną do partii zachodnich - chrześcijańskich czy prawicowych tylko z nazwy. Mówią tak w momencie, gdy ich dawne ugrupowanie nigdy nie było tak konserwatywne i nawet tak narodowe jak teraz. Bardziej prawicowego, a równocześnie pojemnego obozu politycznego mieć prawdopodobnie nie będą.

Kompleks oblężonej twierdzy ma prawo się pojawić w PiS także i z innego powodu. Ostrzał wobec tego rządu jest dziś wyjątkowo brutalny. Wykorzystanie przez opozycję i część mediów strasznej skądinąd śmierci byłej minister Barbary Blidy do tworzenia iluzji państwa policyjnego musi rodzić odruch zwierania szeregów. Podobnie przeniesienie polskiego sporu o lustrację na forum międzynarodowe przez Bronisława Geremka. Przecież przy najbardziej krytycznym do kształtu ustawy lustracyjnej, współtworzonej zresztą przez opozycję, jej celem nie jest przecież eliminacja "dysydentów" z życia publicznego.

Więcej tego samego
Tym bardziej jednak kolejny wniosek lidera PiS: "w obliczu kłopotów stawiam wyłącznie na najbardziej zaufanych" - jest odpowiedzią błędną. Bo alienacja Jurka nie była spowodowana wyłącznie realnym sporem ideowym. Także stylem zarządzania partią i zarządzania kryzysami wewnątrz niej. Kapralskimi rozkazami Przemysława Gosiewskiego można zapędzać do roboty urzędników, ale nie grać na tak skomplikowanym instrumencie jak duża polityczna formacja.

Dzisiejsza siła Jurkowej secesji nie polega na wyrwaniu Kaczyńskiemu dużej grupy posłów czy osłabieniu PiS-owskich struktur. One trzymają się nadal krzepko. Ważniejsze jest przełamanie tabu monolitycznej formacji zapatrzonej w nieomylnego przywódcę. Czy przed tym zdarzeniem byłaby możliwa klubowa debata, w której szeregowi posłowie poddają - nieśmiało i niekonsekwentnie, ale jednak - krytyce politykę, a może nawet bardziej styl PiS-owskiego kierownictwa? A teraz się przydarzyła - zmuszając Kaczyńskiego do wyciągnięcia na moment raz jeszcze ręki do "zdrajcy" Jurka.

Co więcej, PiS-owi groziło przez moment przekroczenie granic śmieszności. Rozważanie serio na drugi urząd w państwie kandydatury kompletnie nieznanego, bezbarwnego partyjnego urzędnika, który parlamentarzystą jest od dwóch lat (mowa o Jarosławie Zielińskim), albo tak kontrowersyjnej postaci jak Zbigniew Wassermann, było krzykiem rozpaczy. Ujawniającym krótkość ławki partyjnych osobistości, ale też skłonność do szukania ślepych wykonawców na najwyższe urzędy. Rozumiem, że Kaczyński boi się powtórzenia historii z Markiem Jurkiem, zwłaszcza że polski marszałek Sejmu ma rozległe uprawnienia - faktycznie kontrolując proces ustawodawczy. Ale prosta odpowiedź: "jeszcze więcej tego samego" to odruch zgoła samobójczy.

Klincz w umyśle Kaczyńskiego
Klincz przy wyborze marszałka dotyczył mniej władz PiS, a bardziej umysłu samego Kaczyńskiego. Pokazuje to, że miał on w tej sprawie wątpliwości. Rozstrzygnął je jednak w zaskakująco banalny sposób.

Gdy ostatecznym skutkiem tego klinczu okazał się Ludwik Dorn jako marszałek, można się pocieszać, że nie zawsze gorszy pieniądz wypiera lepszy. To polityk i parlamentarzysta odpowiedniego formatu, aby zasiąść na tym fotelu i dzierżyć laskę. Tyle, że jego ortodoksyjna (pomimo zatargu z Kaczyńskim) "PiS-owskość" wpisuje się również w poetykę "więcej tego samego". Dorn niczego nie poszerzy. Nikogo nie pozyska. Przy swojej kostyczności pogorszy stosunki z opozycją, ale co ważniejsze, nie pomoże przekonać nowych grup wyborców, ani przywołać tych, którzy PiS porzucili. Przeważnie "wykształciuchów", choć niekoniecznie w takim sensie, jaki nadał temu słowu nowy marszałek.

Wyciągając naukę z zatargu z Jurkiem, Kaczyński miał kilka wypowiedzi wskazujących na to, że zechce dokonać jakiegoś manewru. Na przykład uwolnić swoją partię z nadmiernego balastu politycznego katolicyzmu, szukać porozumienia z innymi środowiskami, przemówić nieco innym językiem. Tyle, że te gesty okazały się ostatecznie pozbawione znaczenia. Kiedy integrystę (i skądinąd dużej klasy indywidualność) wypierają posługujący się koślawą nowomową aparatczycy, Polacy nie mają żadnego powodu się ekscytować. Nie mówię tego o błyskotliwym indywidualiście Dornie - ale już na przykład awans Gosiewskiego na wicepremiera ma wyraźnie taki charakter.

Ryzyko z wysunięciem na marszałka obecnego szefa komisji spraw zagranicznych Pawła Zalewskiego zostało odrzucone w przedbiegach. A przecież Zalewski to już jedna z ostatnich - po odejściu takich ludzi jak Marcinkiewicz czy Sikorski - "innych twarzy" tej partii. Jego pojawienie się pośród PiS-owskich baronów mogło być szansą na realne, a nie tylko mityczne otwarcie się na centrowych umiarkowanych wyborców. Szansą na zbudowanie nowej różnorodności - nienachylonej już tak bardzo na prawo jak z Jurkiem, za to wabiącej swoimi urokami umiarkowanych Polaków. Ludzi, którzy nie widzą szczególnego sensu w brutalnym języku premiera i których zniechęca styl jego otoczenia, ale którzy przecież w 2005 roku sympatyzowali z IV RP. Nawet tak nieśmiały eksperymencik został odrzucony. O następne będzie jeszcze trudniej. Przełom z twarzą wicepremiera Gosiewskiego (przy całym respekcie dla jego pracowitości) wydaje się żartem. A przecież Jarosław Kaczyński nie żartuje.

Mit nowego otwarcia
To wszystko są na pierwszy rzut oka kłopoty z politycznym PR. Ze skuteczną socjotechniką. Ale za tym kryje się coś stokroć ważniejszego. Kryje się iluzoryczność "nowego otwarcia" proklamowanego po wyborach samorządowych, ale wciąż odraczanego i mgławicowego. Jawiącego się raczej jako PR-owski koncept spin doktorów Adama Bielana i Michała Kamińskiego, w dodatku niekonsekwentnie wykonywany. Gdyby rząd Kaczyńskiego miał dłonie pełne nowych projektów ustaw i nowych pomysłów modernizujących państwo, ideologiczne spory o aborcję czy lustrację (które mają pewną wagę) toczyłyby się obok tematów obchodzących przeciętnego Polaka, a nie zamiast nich.

"Gdyby wystąpili z jakąś ofensywą, zasypali parlament inicjatywami, Platformie dużo trudniej byłoby z nimi walczyć. Mogliby nawet wpływać na sytuację wewnątrz PO. Ale deklaracje Kaczyńskiego o <nowym otwarciu> kontrastują w zadziwiający sposób z jego personalnymi pomysłami" - analizuje obecne położenie PiS Jan Rokita. Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, czy Kaczyński mógł taką ofensywę podjąć - z dzisiejszymi koalicjantami i z ubogimi kadrami, jakimi dysponuje. Ale atmosfera panująca obecnie w PiS nie za bardzo sprzyja nawet próbom przełamania tej klątwy. To mieszanina resztek wiary w mądrość przywódcy - który własnych ludzi potrafi przekonywać ciągle zręcznie - i narastającego zwątpienia.

Marnowana szansa
Społeczny entuzjazm po proklamowaniu Euro 2012 dawał okazję do wytyczenia klarownych modernizacyjnych celów. Obawiam się, że pomimo wysiłków poszczególnych ministrów, wśród których są też przecież ludzie utalentowani, ten entuzjazm zostanie szybko roztrwoniony. Kolejne, coraz bardziej jałowe spory ideologiczne przysłonią wszystko inne. Prezydent Lech Kaczyński już sugeruje szykowanie poprawek do konstytucji umożliwiających obronę obecnej ustawy lustracyjnej. Przyjemnej i owocnej pracy! Debaty nad kolejnymi wersjami tekstu zajmą kolejne dwa lata i pochłoną lwią część energii obozu rządowego.

Czy rządy PiS są skazane na strategiczna klęskę? Jeśli jako kryterium sukcesu przyjąć zdolność do przetrwania trudnych chwil - niekoniecznie. Jest wciąż wystarczająca grupa wyborców gotowych się utożsamiać z tą ekipą. Jednych pozyskują poszczególne przedsięwzięcia - na przykład pasja w walce z przestępczością. Innych integruje histeryczny atak, jakiego nie szczędzą obecnej władzy pokaźne odłamy polskich i zagranicznych elit. Pozostało też - trochę na przekór ideowym podziałom - ciągnące z rozmysłem do władzy Radio Maryja. Ale polityczny projekt Kaczyńskiego staje się projektem trwale mniejszościowym. A on sam zdaje się już szykować do roli opozycji w przyszłym parlamencie. Na opozycyjnych ławach będzie się czuł wygodnie z wiernymi żołnierzami przy boku. Choć własnemu klubowi powiedział ostatnio, że nie chce przedterminowych wyborów, bo "poszlibyśmy do swego elektoratu w dużej mierze z pustymi rękami". Po półtora roku rządzenia!

Szansa na połączenie umiarkowanego tradycjonalizmu, pasji w oczyszczaniu państwa z modernizacyjnym wysiłkiem została zaprzepaszczona po raz pierwszy, gdy nie udało się zbudować koalicji PiS z PO. Pomimo wyraźnego werdyktu wyborczego Polaków. Skłonny byłem obciążać za to liderów PiS najwyżej połową winy. Teraz ta szansa - już dużo mniejsza, ale wciąż realna - jest na naszych oczach marnowana po raz drugi.








































Reklama