Odpowiadam na to: święta racja - pod warunkiem, że w pojęciu kapitału mieści się wiele rzeczy nieprzekładalnych na kategorie ekonomiczne. Dlaczego zatem konserwatyści tak powoli podchwytują ideę ekologiczną i program, który wokół niej zbudowano? I dlaczego ich przeciwnicy tak skwapliwie dążą do uniemożliwienia im tego?

Po pierwsze, szkodzenie środowisku w myśleniu wielu ludzi - i w dużym stopniu także w rzeczywistości - wiąże się z działalnością biznesu. Nie szkodzi ten, kto nie chce nic zmieniać, a najczęstszym powodem, dla którego ludzie coś zmieniają, jest chęć zysku. Nie ulega wątpliwości, że niektórzy wielcy gracze z rozmaitych branż wykazują się całkowitym brakiem skrupułów w zanieczyszczaniu środowiska - mimo że ich zyski z reguły zależą od spełniania wymagań reszty z nas.

Drugi powód, dla którego prawica unika wypisywania na sztandarach ekologicznych haseł jest taki, że degradacja środowiska to produkt uboczny zamożności. Bo przecież gdy ludzie są zbyt biedni, by przeobrażać świat na swą korzyść, zostawiają środowisko w spokoju. Z kolei zamożność jest owocem kapitalizmu, starego wroga lewicy. Podpisanie się przez konserwatystów pod ideą ekologiczną grozi więc zamazaniem tego niegdyś wyraźnego podziału, a kto by sobie tego życzył w tych czasach powszechnego zamętu?

Jest też trzeci wątek, który sprawił, że lewica zawłaszczyła hasła ekologiczne - a mianowicie kult ofiary. Istnieje lewicowa tradycja - sięgająca XIX wieku - oceniania wszelkich sukcesów ludzkości przez pryzmat ich ofiar. Zakłada się, że kiedy ktoś osiąga zysk, ktoś inny musi ponieść stratę. Ta koncepcja społeczeństwa jako swoistej gry o sumie zerowej, w której każdej korzyści towarzyszy czyjaś strata, jest bliska niektórym nurtom lewicowego myślenia. A Ziemia jest wspaniałą ofiarą, większą niż pojedynczy człowiek, cierpiącą na skutek naszej pogoni za zyskiem.

Czwarty powód zawłaszczenia przez lewicę ruchu ekologicznego to paradygmat globalnej idei. Środowisko naturalne zanieczyszcza się wszędzie. Świat tworzy system wzajemnych powiązań i mechanizmów adaptacyjnych. Szkody zlokalizowane w jednym miejscu pojawią się również w innym. Wydaje się, że nie ma rozwiązań problemów ekologicznych, które by nie wymagały przekraczania granic narodowych i współpracy ludzi na całym świecie. Łączy się to z tradycyjnym lewicowym pragnieniem zniesienia granic i państw narodowych i zastąpienia ich jakąś ponadnarodową, wielonarodową lub nawet globalną formą rządów.

Ekologia jak religia
Jeden z najbardziej medialnych ekologów w Wielkiej Brytanii, George Monbiot, jest także znanym zwolennikiem globalnej demokracji. Próbuje wykoncypować instytucje, które funkcjonowałyby na poziomie globalnym, aby mogły otrzymywać informacje ze wszystkich źródeł na całym świecie i wypracować jedno rozwiązanie dla wszystkich. Przypomina to dawny program partii komunistycznej, wyłożony przez Marksa. Uważał on, że istnienie państwa narodowego wynika z lokalnych potrzeb kapitalistycznego wyzysku i że państwo narodowe zniknie, kiedy proletariat na całym świecie się połączy.

I wreszcie kwestie środowiskowe wydają się podlegać rozwiązaniom etatystycznym. Problemy są tak wielkie, tak rozproszone, niemożliwe do lokalnego zdefiniowania, że można je rozwiązać tylko odgórnie: my, światli intelektualiści, podyktujemy wam, obskuranckim poszukiwaczom zysku, co macie robić. Państwo automatycznie przejmie program ekologiczny i będzie działało w naszym imieniu. Jest to ulubiony motyw na lewicy: nadzieja, że światli liberałowie przejmą kontrolę nad państwem i wykorzystają je do kierowania resztą ludzkości, w założeniu dla dobra wszystkich.

Za takimi koncepcjami kryją się uczucia religijne i tak jak było z komunizmem, ruch ekologiczny także przekształcił się w religię. Jedną z jej form jest słynna hipoteza Gai autorstwa Jamesa Lovelocka: Ziemia to przedmiot nie tylko troski, ale również kultu. Gaja nie do końca jest osobą, ale organizmem, a my wszyscy jego narządami. Gaja jest źródłem i najwyższą formą ycia. Zajmuje miejsce opuszczone przez Boga, choć jako bogini okaleczona skutkiem naszego karygodnego niedbalstwa.

Motywy religijne pojawiają się również w swoistym odium theologicum ruchu ekologicznego. "Nienawiść teologów" to termin średniowieczny, oznaczający uczucia, jakie żywili do siebie teologowie na tle sporów, których nie dało się ani rozstrzygnąć, ani pojąć na bazie rozumu. Widzieliśmy taką nienawiść w europejskich ruchach lewicowych, a zwłaszcza w komunizmie, trawionym obsesją na punkcie herezji: błędy i wypaczenia, dziecięca choroba lewicowości, trockizm itd. Mistrzem w wymyślaniu takich herezji był Mao. A jeśli kogoś potępiono za herezję, to miał powody martwić się o swoje życie.

Mściwość ekologów
Ekolodzy nie są aż tak mściwi, ale wielokrotnie byliśmy świadkami brutalnych ataków na ludzi uznanych za heretyków. Duński ekolog Bjorn Lomborg wywołał skandal mówiąc, że wiele jego ulubionych tez, takich jak globalne ocieplenie, nie zyskało potwierdzenia. Zamiast podjąć merytoryczny spór, ruch ekologiczny w Europie próbował uciszyć Lomborga. Jego uniwersytet zmarginalizował go i zabronił mu występować w imieniu uczelni, a kiedy wpisać w Google’u słowo "Lomborg", najpierw wyskakuje mnóstwo witryn wymierzonych przeciwko niemu, a dopiero daleko na dole są próby obrony jego poglądów.

Z tego rodzaju polowaniem na herezje mamy do czynienia wszędzie tam, gdzie przekonania są zespolone z przynależnością społeczną. Trudno jest wyrzec się poglądów, kiedy definiują one daną grupę społeczną. Porzucić je to znaczy porzucić swój dom, stać się samotnym wędrowcem. Z tego właśnie powodu religie są bardziej zainteresowane zabijaniem heretyków niż innowierców. Heretyk jest wrogiem wewnętrznym, który wywraca bezpieczne domowe pewniki.

Ekologizm z pewnością ma charakter ruchu, organizacji, do której się wstępuje. Posiada także skrzydło wojujące. Agresywne organizacje pokroju Greenpeace, mimo że skorumpowane i nierozliczające się przed nikim, pociągają młodych ludzi swoim niepokalanym wizerunkiem. Ich reklama mówi: „Wstąp do nas, a zbawimy cię od ekologicznego grzechu”. Oferowane przez nich zbawienie przypomina znane z dziejów obietnice inicjacyjne - od średniowiecznych zakonów rycerskich po dzisiejszych dżihadystów.

Zbrodnie w imię idei
Ruchy lewicowe przyciągają, ponieważ proponują trzy rzeczy, których ludzie potrzebują. Obiecują wzniosły cel, czyli uratowanie ofiary. W XIX wieku uratowaliśmy proletariat, a w latach 60. młodzież. Trochę później uratowaliśmy kobiety, a potem zwierzęta. Teraz ratujemy Ziemię - cel tak szlachetny, że usprawiedliwia wszelkie działania podejmowane w jego imieniu.

Ruchy lewicowe dostarczają również wroga, bardzo przydatnego do określenia naszego miejsca w świecie. Dużej grupie ludzi trudno jest mieć wspólnych przyjaciół, ale łatwo mieć wspólnych wrogów, bo nienawiść jest znacznie mniej wymagająca niż miłość i nie potrzebuje wspólnoty duchowej - wystarczy jej wspólny obiekt do zniszczenia. Wreszcie ruchy te zapewniają doświadczenie przynależności: jesteś w coś zaangażowany i robisz to razem z innymi. Jednym słowem, proponują lekarstwo na samotność i alienację.

Z drugiej strony egzemplifikują to, co Engels w ślad za Heglem nazywał dziełem negatywnym. Idea jest zbyt mglista, zbyt rozległa albo nieosiągalna, by przybrać kształt konkretnego celu, takim celem może być natomiast unicestwienie wroga. To tłumaczy, dlaczego zbrodnie popełniane w imię lewicowych idei z reguły są usprawiedliwiane lub pomijane milczeniem, podczas gdy prawicy grzechów się nie wybacza. W sposób najbardziej oczywisty przejawia się to w świecie intelektualnym.

Porównajmy losy György Lukácsa i Martina Heideggera. Lukács był błyskotliwym krytykiem literackim, który wziął udział w węgierskiej rewolucji komunistycznej po I wojnie światowej i był członkiem rządu Béli Kuna. Jako komisarz polityczny ponosił odpowiedzialność za czystki, egzekucje i represje. Po obaleniu Kuna uciekł do Wiednia, by stamtąd udać się najpierw do Berlina, a potem do Moskwy, cały czas obracając się w środowiskach komunistycznych. Po II wojnie światowej wrócił do kraju i wspomagał rewolucyjny rząd komunistyczny w oczyszczaniu Węgier z dysydenckich intelektualistów. Jego przywiązanie do sowieckich celów i metod znajduje odzwierciedlenie w fakcie, że jako jedyny członek węgierskiego rządu uszedł z życiem w 1956 roku. Jego życie to historia zbrodni i podłości. A przecież jest konsekwentnie wynoszony na piedestał jako czołowy myśliciel lewicowy.
Heidegger także był uwikłany w ruch totalitarny, ale nigdy nie uczestniczył we władzy. Wstąpił do NSDAP i naziści mianowali go rektorem jego uniwersytetu. Po wojnie obłożono go za to anatemą i nigdy nie został zrehabilitowany. W świetle wylansowanego przez lewicę mitu, że nazizm był "prawicowy", wyjaśnienie jest proste: Heidegger należał nie do tej grupy przestępczej, co trzeba.

Kiedy jakiś radykalny ruch lewicowy się zdyskredytuje, rzadko dochodzi do aktu skruchy. Widzimy raczej migrację do innego ruchu o takiej samej strukturze emocjonalnej. I tak w latach 70. i 80., kiedy prawdy o komunizmie nie dało się już dłużej negować, ludzie zaczęli przechodzić z ruchów czerwonych do zielonych.

Problem polega na tym, że kiedy lewica zawłaszczy tak ważną kwestię jak ekologia, uniemożliwia to wypracowanie rozwiązań politycznych. Płodny spór ustępuje miejsca ortodoksji, a realistyczne rozwiązania są wypierane przez utopie. Polityczne podejście do problemów wyróżnia się tym, że nie istnieje jeden cel. Tworząc rozwiązanie polityczne, bierze się pod uwagę wszystkie sprzeczne interesy i usiłuje pogodzić je ze sobą. Jego podstawowym wyznacznikiem jest kompromis, a nie bezwzględny dyktat.

Metoda polityczna nie definiuje wrogów. W przeciwieństwie do ruchów rewolucyjnych nie myśli w kategoriach quasi-militarnych. Próbuje zainicjować dyskusję w warunkach społecznej jedności i harmonii, jaką ustanawia przynależność do jednego państwa narodowego. Działanie na rzecz rozwiązania politycznego oznacza działanie na rzecz modus vivendi pomiędzy sprzecznymi interesami. W odróżnieniu od ruchów, które mówią: "Wstąp do nas, a damy ci zbawienie", metoda polityczna mówi: "Przyjmujemy założenie, że wszyscy jesteśmy obywatelami. Usiądźmy razem i znajdźmy rozwiązanie możliwe do zaakceptowania przez wszystkich".

Zawłaszczanie idei
Zawłaszczenie idei ekologicznej przez lewicę oznacza zatem między innymi, że została ona zradykalizowana i ujęta w formę ruchu. To nie sprzyja znalezieniu rozwiązań autentycznie politycznych. Kiedy radykalne ruchy wchodzą na scenę polityczną, z reguły wykazują wrodzone skłonności etatystyczne. Istnieje nadrzędny cel, w tym wypadku naprawienie szkód wyrządzanych środowisku. Realizację tego planu powierza się urzędnikom, przez co szybko traci on zdolności adaptacyjne.

Jak przed osiemdziesięciu laty zwrócili uwagę Mises i Hayek, plany realizowane przez państwo nie dostosowują się do zmian w bazie informacyjnej. Pokazywały to komunistyczne plany pięcioletnie, nigdy niewykonywane, a także planowe gospodarki zachodnioeuropejskie, obecnie w większości bliskie załamania. Chociaż większość gospodarek komunistycznych zniknęła z powierzchni ziemi, wiemy, że komunizm przyczynił się do znacznie większych katastrof ekologicznych niż kapitalizm. Nie ma w tym niczego zaskakującego. Kiedy państwo wszystkim kieruje, nie można skutecznie przeciwstawić się jego planom lub je zmieniać. Gigantomańskie projekty, takie jak zmiana biegu rzek w ZSRR, narzucono ludziom, którzy nie mogli protestować w tej sprawie ani żadnej innej. Ta słabość metody komunistycznej jest powielana w niektórych gospodarkach kapitalistycznych - także w USA, gdzie pojęcie "nadrzędnego interesu państwa" jest bez skrupułów i często korupcyjnie wykorzystywane przy budowie dróg, mostów i linii energetycznych.

To etatystyczne pragnienie wszechkontroli jest właśnie tym, czego musimy uniknąć. Jego realizacja wymaga bowiem skupienia władzy w jednym ośrodku, ktry staje się potem największym zagrożeniem dla środowiska. Żadna gospodarka oparta na prywatnej przedsiębiorczości nie zbudowałaby np. zapór na Nilu, które nie dość że zniszczyły bezcenne skarby archeologiczne i ekologię dolnego Nilu, to jeszcze nie dostarczyły obiecanej Egipcjanom energii.

Niech kto inny pokryje koszty

Prawdziwą przyczyną dzisiejszych problemów ekologicznych nie są wielkie prywatne przedsiębiorstwa, dążenie do zysku czy kapitalizm jako taki, lecz powszechny zwyczaj eksternalizowania kosztów.

Rozważmy kilka przykładów. Jeśli ktoś nam proponuje tanie loty, to raczej nie skorzystamy z droższej oferty firmy, która chce przeznaczyć część zysków na naprawę szkód ekologicznych powodowanych przez samoloty. To element ludzkiej natury: staramy się ignorować szkody wywoływane przez nasze niepotrzebne podróże lotnicze, jeśli ich koszty ponosi ktoś inny.

Również koszty ekologiczne amerykańskiej suburbanizacji są eksternalizowane. Rozwój podmiejskich osiedli zmusza miliony ludzi do jeżdżenia do pracy samochodami zamiast chodzenia na piechotę. Wymaga pokrycia ogromnych wiejskich terenów budynkami i drogami, co oznacza zniszczenie naturalnych ekosystemów. Mimo to trwa, bo ludzie tego chcą, a koszty można łatwo przerzucić na przyszłe pokolenia albo mieszkańców innych regionów świata.

Weźmy nierozkładalne opakowania - mieszkańcy miast nie widzą skutków, bo śmieciarki wszystko zabierają i wywożą na wysypisko. Ale na wsi doskonale widać, że ponieważ te butelki i reklamówki są wieczne, pewnego dnia cały świat pokryje warstwa plastiku, pod którą nie będzie życia.

W normalnych okolicznościach jeśli ktoś próbuje zmusić inną osobę do poniesienia kosztów własnych wykroczeń, ta druga osoba albo składa pozew do sądu, albo przerzuca śmieci z powrotem za płot. Jeśli w konflikcie znajdą się dwie osoby wychowane w kulturze demokratycznej, to zrozumieją, że najlepszym rozwiązaniem jest akceptowalny dla obu stron kompromis, a nie proces sądowy czy strzelanina.

Kompromis zamiast strzelaniny
W wirgińskim hrabstwie Rappahannock, gdzie mieszkam, nie jeżdżą śmieciarki. Ludzie mieli zwyczaj wyrzucać odpadki do pierwszego lepszego dołu, a czasem nawet zostawiali je na polach. Nierozkładalne opakowania mają jednak tę zaletę, że szybko zaczynają razić uczucia estetyczne. Ludzie postanowili coś w tej sprawie zrobić i tak powstała Śmieciarnia Rappahannock, do której można wszystko przywieźć, wymienić się tym, co jest zdatne do użytku, a resztę oddać do recyklingu lub zakopać. Mieszkańcy natychmiast zrozumieli, że jest to dobre rozwiązanie problemu, który mógł wywołać konflikty.

Są też bardziej wyrafinowane przykłady, jak choćby system rowerowy w Amsterdamie. Kiedy dla wszystkich było już jasne, że poruszanie się po mieście samochodami jest absurdem, wszystkie kanały przerobiono na ścieżki rowerowe. Kierowcy samochodów mogą z nich korzystać, ale rzeczywistość jest taka, że wszyscy amsterdamczycy, od pięciolatków po osiemdziesięcioletnie babcie, wsiedli na rowery. Cykliści stanowią poważne zagrożenie dla pieszych – jest to jedyny aspekt holenderskiej kultury, który pozwala dać upust agresji - ale amsterdamski problem komunikacyjny został rozwiązany w sposób proekologiczny.

Widać w tym przykładzie dążenie do ekologicznego kompromisu i rozwiązywania problemów drogą polityczną, a nie metodą odgórnego dyktatu. Istnieje jednak głębszy problem, z którym polityka sama sobie nie poradzi. Rozwiązania polityczne to porozumienia między żywymi, a realne problemy ekologiczne są ponadpokoleniowe. Obecnie przerzucamy koszty nie na ludzi, którzy mogą się poskarżyć, lecz na jeszcze nienarodzonych, którzy poskarżyć się nie mogą. Demokracja, jak już dawno zauważył Burke, a potem Chesterton, ma immanentną skłonność do wyłączania poza nawias nienarodzonych i umarłych. Co może nas zatem powstrzymać przed przerzucaniem kosztów na przyszłe pokolenia? W rodzinach zdecydowanie tego unikamy. Nie chcę zwalać kosztów mojego życia na syna, mimo że będę już w grobie, kiedy on je odczuje. Nie chcę też, żeby moje wnuki płaciły za mój egoizm.

Przydatni konserwatyści

Sądzę, że w tym miejscu my, anglojęzyczni konserwatyści, możemy pokazać swoją przydatność. W angielskim common law, prawie kształtowanym przez sędziów, rozwinęło się pojęcie, które nie ma swojego odpowiednika w napoleońskich czy rzymskich systemach prawnych: pojęcie powiernictwa. Powiernictwo jest formą własności, w której prawny właściciel ma tylko obowiązki, natomiast wszelkie uprawnienia są przenoszone na powierzającego. Dzięki temu prawo angielskie i amerykańskie może chronić interesy nieobecnych pokoleń, zmuszając obecnych właścicieli do odsuwania na bok swoich interesów. Powiernicy muszą spełniać życzenia powierzającego, a zawieszając swoje pragnienia i doraźne potrzeby, służą interesom przyszłych pokoleń. Ta forma własności, wraz z zawartą w niej ideą moralną, powinna określać konserwatywne myślenie o ochronie środowiska. Nie rozwiążemy problemów ekologicznych, rezygnując z naszego przywiązania do własności prywatnej i wolnej przedsiębiorczości, lecz walcząc o to, aby nasze rozumienie własności i przedsiębiorczości było ukształtowane w duchu idei powiernictwa.

Kiedy Rousseau sformułował doktrynę umowy społecznej, Burke zgodził się z nim, że społeczeństwo rzeczywiście jest związane umową, ale podkreślił, że jest to umowa między żywymi, nienarodzonymi i umarłymi. Krzywdzimy nienarodzonych, trwoniąc majątek, który mają prawo po nas odziedziczyć i krzywdzimy umarłych, uważając się za jedynych właścicieli tego, co nam zostawili. Ignorując umarłych, zdradzamy nienarodzonych: taka była według Burkersquo;a lekcja płynąca z rewolucji francuskiej, której później udzieliły nam XX-wieczne ruchy rewolucyjne.

W mojej książce A Political Philosophy napisałem: Kiedy Burke odwołał się do naszych uczuć wobec zmarłych, w centrum porządku politycznego umieścił uniwersalne uczucie chroniące długofalowe interesy społeczeństwa. Pobudka ta obejmuje jednak tylko nasze lokalne i przygodne przywiązania. Poprzez instytucje stowarzyszeniowe i małe plutony, które kształtują nasze lojalności, możemy rozszerzyć zasięg poczucia odpowiedzialności poza najbliższą rodzinę. Niemniej jednak poczucie wspólnoty dziedzictwa nie rozciąga się na całą ludzkość, a szacunek dla zmarłych - który jest szacunkiem dla naszych zmarłych - gaśnie na horyzoncie społecznym, gdzie my przechodzi w oni.

Nadal mamy zatem problem, tłumaczyłem: bdquo;Nowożytne społeczeństwa są złożone z obcych sobie ludzi. Jednym z dążeń konserwatystów w naszych czasach jest odkrycie uczucia, które spajałoby ze sobą społeczeństwa ponadpokoleniowo, a jednocześnie nie stwarzało groźby podziału według granic rodzinnych, plemiennych czy mafijnych. Stąd doniosła rola narodu i państwa narodowego w konserwatywnym myśleniu.

Niech każdy zacznie od siebie

Z ochroną środowiska jest jak z walką z nałogami: każdy musi zacząć od siebie. Żadne protokoły z Kioto nic nie pomogą, jeśli najpierw nie zrobimy porządku we własnym domu. Ponadto traktaty zawierane z dyktaturami zasadniczo różnią się od traktatów z demokracjami. Traktat ekologiczny z Chinami nie ma większego sensu. Władze chińskie nie wyegzekwują go wobec samych siebie, a co najwyżej będą ukrywały jego łamanie, jeśli uznają, że leży to w ich ekonomicznym interesie. Ale traktat ekologiczny ze Szwedami to zupełnie inna sprawa - Szwedzi będą próbowali nas prześcignąć w proekologiczności. Generalnie traktaty są skuteczne tylko wtedy, kiedy w państwach sygnatariuszy istnieje legalna opozycja, możliwość protestowania i wolna prasa. W przeciwnym razie są tylko fasadą.

Pod rządami Mao Chiny wyrzuciły cały swój kapitał społeczny - kulturę, filozofię i wiedzę - bo Wielki Brat tak kazał. Od czasów rewolucji kulturalnej w Chinach wiele się zmieniło, ale jaką mamy gwarancję, że państwo bez opozycji i praworządności nie postąpi ze swoim kapitałem ekologicznym tak samo, jak postąpiło z kapitałem społecznym? Chiny w żaden sposób nie chronią swoich pięknych gór, rzek i lasów. Nie chronią również miast. Zwykły Chińczyk jest bezsilny wobec decyzji podejmowanych na górze i nie ma się do kogo odwołać, jeśli zaprotestuje i spotkają go za to represje. Nic zatem dziwnego, że filozofia powiernictwa zanikła. Jeśli kiedyś powróci, to nie w wyniku jakiegoś traktatu międzynarodowego, lecz dlatego, że Chińczycy odzyskają wolność, bo naturalnym produktem ubocznym wolności jest szacunek dla umarłych i nienarodzonych.

Na czym zatem polega rozwiązanie konserwatywne, jeśli w ogóle istnieje? Jedyną nadzieję na przyszłość daje krzewienie postawy powiernictwa. Jest to jednak postawa wrodzona wszystkim ludziom. Przychodzą na świat nie z własnego wyboru i z reguły otacza ich miłość rodziców oraz bezpieczeństwo domu. Powiernikiem jest ten, kto rozumie, że jego dom i wszystko, co się z nim wiąże, to rzeczy odziedziczone, które należy chronić i przekazać dalej. Postawa ta znajduje wyraz na poziomie lokalnym, w stowarzyszeniach i małych instytucjach społeczeństwa obywatelskiego. Stanowi fundament tej skłonności do zrzeszania się, którą Tocqueville dostrzegł w narodzie amerykańskim. Dla nas jest dziedzictwem porządku politycznego, który za źródło władzy i odpowiedzialnego podejmowania decyzji uważa naród, a nie władców.

Lewicowe ruchy ekologiczne rzadko zastanawiają się nad pobudkami ludzkiego działania. Coś trzeba zrobić, mówią, i jest dla nich oczywiste, że musi to zrobić władza państwowa, podpisując traktaty międzynarodowe i narzucając zawarte w nich postanowienia. Podejście to skutkuje utrwalaniem szkodliwych schematów i nie mobilizuje obywatela do robienia tego, co mu się każe robić (a tylko do udawania).

Konserwatyści generalnie mają większy szacunek dla ludzkiej natury i rzeczywistych pobudek działania. Wiedzą, że w sposób naturalny skłaniamy się ku postawie powiernictwa, jeśli tylko da nam się wolność jej realizowania. Zadanie ochrony środowiska musimy wziąć na siebie my, obywatele. I weźmiemy, jak tylko uświadomimy sobie, że jest to nasze zadanie. Problemem nie jest brak inicjatyw państwowych, lecz ich nadmiar - i generalne przekonanie, wzmacniane przez każdy traktat i każdą lewicową akcję propagandową, że tylko przymus ze strony państwa, a nie indywidualna wolność może nas skłonić do poważnego traktowania obowiązków.

















































































Reklama