Aparat wykonawczy z tysiącami urzędników i miliardami euro budżetu, ambasady na całym świecie tworzą armię, z którą można zwyciężać. Prowadzić spójną politykę energetyczną, oddziaływać miękką siłą na otoczenie (były ZSRR, Bliski Wschód, Afryka Północna), budować strefę wpływów dotacjami i programami rozwojowymi. Wszystko w zasięgu ręki, byle tylko traktować poważnie traktat przyjęty w Lizbonie.

Reklama

Dzieje się inaczej. Berlin, Paryż i Londyn pragną stanowisk w unijnej dyplomacji dla siebie, by bronić własnych interesów. Komisja Europejska z kolei chce ich dla swoich eksurzędników, bo to intratne synekury. Nie stawimy w ten sposób czoła dyplomatycznym machinom USA, Rosji czy Chin, nie wywalczymy dla UE ważnego miejsca na arenie międzynarodowej. Miejmy nadzieję, że przyjdzie opamiętanie, jeśli nie teraz, to za parę lat. Lizbona bowiem to potężna fuzja, trzeba tylko chcieć z niej wystrzelić.