Warszawa jest dziś miniaturą Europy z końca lat 30. ubiegłego wieku. Pałac Prezydencki w stolicy Polski opanowany został (zapewne drogą Machtergreifung, czyli przejęcia władzy) przez nowe wcielenie Adolfa Hitlera, fanatycznego faszystę Lecha Kaczyńskiego. Demokraci rządzący w pozostałych obszarach Warszawy są bezradni wobec agresji. Pokornie wybierają się do nowego Monachium, które może jest w Lizbonie, a może na Mokotowie, aby się układać z Adolfem Kaczyńskim o politykę zagraniczną, pełniącą w tym wydaniu preludium wojennego funkcję Czechosłowacji. Mają nadzieję na pokój dla naszego pokolenia, może nawet na miłość, a przez analogię historyczną doczekają się wojny, obozów koncentracyjnych, łapanek i komór gazowych.

Tak mniej więcej brzmi zasadniczy, najważniejszy fragment opublikowanego przez wczorajszą "Gazetę Wyborczą" listu zatytułowanego: "To mit, że prezydent reprezentuje Polskę na zewnątrz", jeśli zawartą w nim myśl doprowadzić konsekwentnie do logicznego końca. Nawiasem mówiąc, tę samą ideę dałoby się przeprowadzić ze Stalinem, resztą Europy i Jałtą. Józef Wissarionowicz Kaczyński też brzmi nieźle i lepiej się wkomponowuje w oswojony już publicznie wizerunek polskiego bolszewizmu spod znaku Prawa i Sprawiedliwości.

Cały wywód służy ku przestrodze Donaldowi Tuskowi i jego ekipie, aby się nie wdawali w żadne próby kohabitacji z prezydentem, w żadne porozumienia, ustępstwa i propozycje współpracy. Tylko wojna prewencyjna na śmierć i życie może zapobiec klęsce. Autor tego listu, który redakcja "Gazety Wyborczej" uznała za tak ważny, że godny nie tylko publikacji, ale i wielkiego tytułu, jest więc nowym, kieszonkowych rozmiarów Józefem Piłsudskim tego zminiaturyzowanego świata wielkiej polityki historycznej. Rolę kawalerii przejęły w nim krasnoludki na kucykach. Piłsudski proponował mocarstwom europejskim wojnę prewencyjną przeciw Hitlerowi w 1933 roku. Autor "Gazety Wyborczej” proponuje rzucić oddziały na Pałac Prezydencki i zdusić w zarodku potworne niebezpieczeństwo. Dzieckiem w kolebce, kto łeb urwał Hydrze...

Jako obywatel Najjaśniejszej Rzeczypospolitej rzygam do rynsztoka tymi porównaniami Polski do III Rzeszy, polskich polityków do Hitlera. Tą obłędną propagandą, obrażającą nie tylko tych, którzy zostali przez hitlerowców wymordowani, ale i tych, którzy przeżyli. Niedawno jeden z POLSKICH biskupów powiedział publicznie, że gestapo było lepsze od polskiej policji, bo wprawdzie przychodziło z bronią, ale nie zakuwało ludzi w kajdanki. Poprzedniemu rządowi zarzucano posługiwanie się językiem nienawiści. Jeśli taki ma być język miłości, zapowiedziany przez Donalda Tuska, to jako samozwańczy konsyliarz zwracam uwagę, że to ozór, i do tego obłożony nalotem głupoty.





Reklama

Autor tego listu proponuje Platformie Obywatelskiej zrewidowanie konstytucyjnych prerogatyw prezydenta. Uważa, że z konstytucyjnego zapisu, mówiącego iż "prezydent reprezentuje państwo", Platforma uczyniła mit. Trzeba ten zapis rozważyć i podważyć. I tu już nie ma wątpliwości, że autor listu jest lewicowcem z krwi i kości, być może nawet dziedzicznym. Spełnia bowiem podstawowy warunek przynależności do politycznie świadomej lewicy, sformułowany jeszcze przez George’a Orwella - uważa, że to, co istnieje, będzie istnieć zawsze, a to, co się toczy, będzie się niezmiennie toczyć dalej. Zgodnie z heglowską zasadą logiki historii. Otóż uprzedzam Donalda Tuska, aby - jeśli sam nie jest pokąsany przez Hegla, a na to nie wygląda - nie dał się namówić na reinterpretację prerogatyw prezydenckich. Ze swej strony mogę Tuska zapewnić, że Lech Kaczyński nie będzie prezydentem wiecznie. Któregoś dnia kto inny obejmie tę funkcję. Natomiast doraźnie podjęte w ramach krótkowzrocznych przepychanek ograniczenia prezydenckich uprawnień pozostaną w mocy. I co będzie, jeśli prezydentem zostanie Donald Tusk skonfrontowany z rządem z przeciwnego obozu? Będzie głupio.

List w "Gazecie Wyborczej” jest anonimowy. Podpisano go "Czytelnik znany redakcji”. Chętnie w to wierzę. Mógłby być nawet podpisany "Czytelnik dobrze znany redakcji”. Groteskowe i śmieszne jest to, że ostatnie zdanie tego tekstu, wzywającego do nowej wojny na górze, stanowi apel do Donalda Tuska: - Odwagi i zdecydowania! Chodzi zapewne o taką szaleńczą odwagę, jaką okazał autor listu, nie podpisując go nazwiskiem. Misie o małym rozumku też są zazwyczaj ostrożne.