O tym, czy były minister Ziobro jest, czy nie jest winien nadużyć władzy, zadecyduje jakaś narada w gabinecie premiera z fachowcami od marketingu. A jeśli premier - co prawdopodobne - straci serce i zainteresowanie dla wniosków komisji, to rozstrzygnie o nich telefonicznie podczas drugiego śniadania dyrektor jego gabinetu. A rebours w tym samym trybie zapadnie decyzja, z jakim nasileniem złości reprezentanci opozycji mają bronić swego dawnego ministra. I nawet trudno o to mieć pretensje do posłów z komisji śledczej. Chcąc być parlamentarzystami, akceptują oni z konieczności aktualny algorytm polityki, wedle którego toczy się gra o władzę między rządem i opozycją. A z algorytmu tego wynika, że wszystko, co czynią w Sejmie służyć musi apoteozie Tuska i gryzieniu Kaczyńskiego. Albo odwrotnie.

Reklama

Dlatego instytucja komisji śledczej jest niereformowalna w ramach algorytmu dzisiejszej polityki. Może ożyć jedynie, jeśliby kiedyś znowu prawdziwe życie zawitało do polskiego Sejmu. To zaś sprawić by mogła jedynie głęboka reforma konstytucji i prawa wyborczego przywracająca znaczenie temu fundamentalnemu napięciu, które leży u źródeł wszelkiego parlamentaryzmu. Jest to napięcie pomiędzy wolnością posła, która dając mu siłę sprawczą w polityce, czyni go tym samym istotnie odpowiedzialnym przed wyborcami, a lojalnością grupową, dzięki której może on być uczestnikiem obozu sprawującego władzę bądź pozostającego w opozycji. Likwidacja tego napięcia i bezwzględny prymat zasady wolności poselskiej musi przekształcić nieuchronnie parlament w hordę warchołów. Ta niedobra przygoda spotkała polski Sejm w XVII wieku. Ale jego likwidacja przez zabsolutyzowanie zasady lojalności z równą nieuchronnością czyni z parlamentu stado politycznych baranów. To właśnie przydarzyło się polskiemu Sejmowi na naszych oczach.

Obecną komisję śledczą pozbawiła powagi już u początku sama nazwa. Trudno określić jakieś publiczne gremium śmieszniej niż mianem komisji ds. nacisków. Całkowitą jałowość jej prac pośrednio przyznał ostatnio wbrew swym zacnym intencjom sam przewodniczący Andrzej Czuma, potwierdzając publicznie, że komisja kolekcjonuje w swych protokołach fakty i oceny dobrze już wcześniej znane i grzęźnie w śmiesznych procedurach, którym nadaje niemal liturgiczne znaczenie. Ale co ciekawe, komisja przestała już pełnić nawet czysto partyjną funkcję straszaka na PiS i Zbigniewa Ziobrę. Proceduralne namaszczenie zetknięte z pustką jej własnych ustaleń od dłuższego już czasu wzmaga przeświadczenie, że sławetne nadużycia władzy przez Zbigniewa Ziobrę mogły być tylko czczym wymysłem. Że tak jak generalnie rządy PiS osiągnęły perfekcję w udawaniu rewolucji, której nie było, tak też prokurator generalny tej rewolucji bez rewolucji mógł być ledwie prawdziwym czekistą w gębie. I im dłużej takie śledztwo będzie się przeciągać, tym bardziej niewiarygodny będzie jakikolwiek raport próbujący odgrzać sprawę tamtych nadużyć.

Prawdę mówiąc, najroztropniejsze dla wszystkich – w tym zwłaszcza dla państwa – byłoby zawieszenie w obecnych warunkach instytucji komisji śledczej. Ponoć to co wielkie w historii lubi powtarzać się jako parodia. Skończyć czym prędzej pod byle pretekstem z dotychczasowymi komisjami. Nie powoływać nowych. Przyznać amerykańskim wzorem zwykłym komisjom parlamentarnym szersze niż dotąd uprawnienia badawcze, a w niektórych sytuacjach ograniczone uprawnienia śledcze. A na wszelki wypadek, gdyby w obozie władzy miała się znowu kiedyś zdarzyć rzecz o znaczeniu podobnym do afery Rywina, ustanowić jako bezpiecznik instytucję specjalnego prokuratora wyznaczanego w takich razach spośród najwybitniejszych uniwersyteckich znawców prawa.