Główną winą pani minister jest oczywiście to, że jeszcze jako posłanka, była zwolenniczką oddania Sejmu pod opiekę Matki Boskiej Trybunalskiej. Zbrodnia ta kładzie się cieniem na całej karierze Radziszewskiej i w zasadzie na tym listę jej przewin można by zakończyć, albowiem oczywistym jest, że człowiek o takiej karcie w biografii nic pożytecznego zrobić już nie może.
Jednak feministki są w zarzutach szczodre, czego dały dowód na spotkaniu w kancelarii premiera. Tak na marginesie, Elżbieta Radziszewska to święta kobieta. Tylko taka bowiem wytrzymać mogła wyjątkowo agresywne docinki, przerywanie, śmiechy pań - bądź co bądź gości w jej gabinecie. Cudowną puentą tego panopticum było zachowanie pani Piotrowskiej z Feminoteki, która, widocznie znudzona argumentami Radziszewskiej, w pewnym momencie odsunęła krzesło i powiedziała, że musi już zakończyć to spotkanie, bo ma następną rozmowę.
Nim to się stało, feministki ostrzelały posłankę PO zarzutami pomniejszymi. Można by się zadumać nad tym czegóż, prócz słusznych poglądów, chcą od minister feministki? Oczywiście prócz tego, by, wzorem swych najznamienitszych poprzedniczek, wyprawiała przyjęcia w "Casa Valdemar" i wspierała feministyczne organizacje ciepłym słowem oraz jeszcze cieplejszym grantem. Otóż feministki chcą przede wszystkim, by ględziła. Radziszewska powinna gromić w szwedzkich mediach opresyjną katolicką rodzinę, wspierać prawo do aborcji, zabiegać o in vitro dla każdego i o fundowaną przez państwo antykoncepcję. Nic z tego wynikać nie musi, żadna ustawa, żadna decyzja rządu, ważne by pani minister z tymi postulatami na ustach nie wychodziła z telewizji.
Co ciekawe, tego chcą też chyba jej niektórzy koledzy i koleżanki z PO, którzy przyznają, że "miała ona być kobiecą twarzą rządu", przez co mogłaby zabierać głos w każdej sprawi. Miała więc być Radziszewska taką Piterą, tyle, że rzuconą nie na zwalczanie PiS i występowanie w TVN 24, ile na odcinek kobiecy.
Niestety, pani minister przeczytała swe kompetencje i wyszło jej, że Tusk - przynajmniej formalnie - powołał ją do czegoś innego. Ma bowiem zapobiegać wszelkiej dyskryminacji - ze względu na płeć, wiek, poglądy etc. Nie jest więc ministrem od kobiet, bo takowej w tym rządzie nie ma, czego przyjąć za nic w świecie nie chcą organizacje feministyczne. Ich zdaniem Radziszewska powinna rzucić to całe badziewie, którym obarczył ją Tusk i zająć się specyficznie rozumianymi prawami kobiet.
Niekoniecznie nawet całych kobiet, wystarczyłoby tak między kolanami a pasem.