PIOTR GURSZTYN: Zarzuca się panu, że w radiu, którym pan kierował, wypłacano fikcyjne honoraria.
KRZYSZTOF SKOWROŃSKI*: Zarzut jest bezpodstawny. Wszyscy, którzy dostawali pieniądze, brali je za wykonaną pracę. Korporacja dała mi 14 dni na odpowiedź na te zarzuty. Moja odpowiedź jest już prawie gotowa, więc wszystko będzie jasne. Na pewno nie mam sobie nic do zarzucenia. Nie mam też wyrzutów sumienia, że naraziłem "Trójkę" na jakieś straty. Osoby, które były wymienione w piśmie kontrolnym, to ludzie, którzy przynieśli radiu duże zyski.
"Gazeta Wyborcza" cytuje zdanie z kontroli o "pracy, która nigdy nie została wykonana". Wymienione są przypadki osób, które nie pojawiały się na antenie, a dostawały honoraria.
Honoraria w radiu nie dostaje się tylko za to, że się jest na antenie. Dostaje się je też np. za przygotowanie i wydawanie programu i za inny wkład twórczy. Wszystkie osoby, które otrzymywały honoraria, tworzyły radio, były osobami twórczymi, czyli przysługiwały im normalne honoraria twórcze. Ich prace przynosiły efekt antenowy albo efekt zewnętrzny, np. kwestie PR. Oczywiście można się spierać, czy ktoś został właściwie zaklasyfikowany, ale to wyłącznie spór o interpretację, a nie powód do stawiania zarzutów o nadużycia.
Kontrolę przeprowadzała firma audytorska. Czy ona się nie zna na kontrolowaniu?
To byli wewnętrzni kontrolerzy, firma robiła wcześniejszy audyt. Kontrolerzy ustalają, co się wydarzyło, i zadają pytania, dlaczego stało się to w ten sposób. Np. dlaczego zostały wypłacone jakieś pieniądze. Dopiero odpowiedź na te pytania daje pełny obraz kontroli. Na razie jesteśmy na etapie pytań.
A nie wniosków?
W "GW" tytuł i podtytuł artykułu mają znaki zapytania. Gdyby istniał pełny protokół pokontrolny, to miałbym szansę się ustosunkować. Dostałem pismo, według którego mam 14 dni na ustosunkowanie się do tego. Właśnie to robię. Wszystkie moje wywody, niektóre dość długie, pokazują jedno: w "Trójce" nie wydawano pieniędzy bez sensu. Oszczędzano je, wydając je jednocześnie na działalność radia. Ważna jest sytuacja ogólna. "Trójka" w 2008 r. była po raz pierwszy radiem dochodowym. Z reklamy i sponsoringu wypłynęło około 35 mln złotych. Wydatki to 32 mln, więc żaden człowiek nie dopłacał z abonamentu do publicznej "Trójki". Ona sama się finansowała i odprowadziła około 3 mln złotych. Powiedziałbym, że to prawdziwy sukces komercyjny wsparty wzrostem słuchalności i upozycjonowaniem się na poziomie rozgłośni opiniotwórczej. Osoby, które pracowały w "Trójce", robiły to bardzo dobrze. Zespół, który stworzyłem, musiał być przecież wynagradzany, a efekt jego pracy jest niewspółmierny do kosztów. Oni przynosili więcej, niż na nich wydawano - w każdym przypadku. Jedne przypadki tłumaczą się wewnątrzradiowymi procedurami trwającymi po kilka miesięcy, inne tłumaczą się kampanią wizerunkową itd.
Mówi pan o przypadkach wypłat opisanych w "GW"?
Tak. Tylko że trzeba było najpierw spojrzeć na wyniki radia, np. wzrost dochodów z reklamy o 30 proc., wzrost słuchalności, dochodu itd. Potem trzeba spojrzeć, kto co zrobił. I wtedy dopiero ma się pewien obraz sytuacji.
Czy artykuł w "GW" rzetelnie opisał kontrolę?
Artykuł jest jednostronny. Normalnie, tak jak się uczyłem sztuki dziennikarskiej, dopuszcza się do głosu obie strony. Tak by czytelnicy sami mogli sobie wyrobić zdanie.
Czasem jedna strona odmawia komentarza.
Tu nie dano mi szansy odmówić.
Nikt z "GW" nie zadzwonił?
Nie, nie dano mi szansy na odmowę. Bo powiedziałbym, że za dwa dni dam pełną odpowiedź. I oczywiście odpowiedziałbym, że nie zgadzam się z tezami kontroli.
Poza tym w artykule nie było wielu rzeczy, które w kontroli wymieniono jako sprawy kontrowersyjne lub ważne. Nie pojawiła się np. ta, że zatrudniłem na etat dwie kobiety w zaawansowanej ciąży (na co kontrolerzy zwrócili uwagę). Albo że daliśmy pieniądze na akcję polegającą na podróży autostopem m.in. niepełnosprawnego i jego opiekuna (co też zainteresowało kontrolerów). W artykule nie było też informacji, że na liście honoraryjnej "Trójki" byli jako komentatorzy dziennikarze "GW" – m.in. Paweł Wroński. A w samym piśmie nie wymieniono dziennikarzy "GW" Andrzeja Kublika czy Dominiki Wielowiejskiej, którzy też byli komentatorami w "Trójce".
"GW" często pisze o "Trójce" i o panu.
Jestem szczególnym obiektem zainteresowania, bo "Trójka" odniosła sukces. Gdybym po przyjściu do pracy w lipcu 2006 r. nic nie zrobił i dałbym "Trójce" toczyć się po tych samych koleinach co przedtem, to w 2009 r. nikogo by nie interesowało moje odwołanie. Ponieważ jednak był sukces, trzeba było znaleźć haka czy też pretekst do zwolnienia. To boli.
Dziennikarze mają obowiązek recenzować pracę mediów publicznych.
Agnieszka Kublik ma do tego prawo, ale dlaczego nigdy nie napisała artykułu, w którym by ukazała fakty we właściwych proporcjach? To było jak poszukiwanie usterek w najlepszej limuzynie. Czepianie się, że lampka do czytania źle świeci. Oczywiście, że wszędzie można znaleźć usterki, ale trzeba pokazać całokształt. Np. to, że "Trójka" odniosła sukces.
Czy pana zdaniem - używając języka specsłużb - jest to legendowanie odwołania?
Tak. Albo przygotowanie do odwołania w innym trybie, dlatego że odwołano mnie ze stanowiska, ale nadal nominalnie jestem dyrektorem "Trójki", bo taki mam kontrakt. Taką mam umowę o pracę, a nikt jej mi nie wypowiedział. Ani nawet nie rozmawiał na ten temat. Również skomplikowana jest sytuacja prawna p.o. prezesa Roberta Wojasa, który nie został wpisany do KRS i być może faktyczny stan jest taki, że nie miał prawa mnie odwołać.
Szczególne zainteresowanie "GW" pana osobą tłumaczy się kilkoma kwestiami. Np. tym, że niektórzy uważają pana za nominata PiS albo że Agora ma własne interesy radiowe. A może po prostu Agnieszka Kublik nie lubi pana?
Można tak to tłumaczyć. Jest jakiś powód, dla którego od pewnego czasu w szczególny sposób zajmuje się mną dziennikarka "GW". Na pewno to, co jest napisane w "GW", nie jest zobiektywizowane. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć na podstawie najnowszego artykułu, że nie jest tak, że jego autorka darzy mnie choćby cieniem sympatii. Ale też nie ma to dla mnie większego znaczenia, czy mnie ktoś lubi, czy nie. To są zresztą spekulacje, a ja teraz nie powinienem się im oddawać. Za chwilę ktoś może mnie ścigać nie tylko za to, co robiłem, ale też za moje słowa. Nikt nie lubi być ścigany, ja również.
A propos ścigania. Obrońcy określają pana jako ofiarę nagonki. Czuje się pan ofiarą?
Jeszcze nie ofiarą. Ale jestem kimś, kogo już ganiają. Ofiarą nie jestem, bo jeszcze żyję.
Wróćmy do zarzutów w sprawie honorariów. Wydźwięk artykułu jest taki, że zarzuty wyglądają na poważne. Że mogło dojść do nadużyć finansowych. Czy miał pan sygnały, że zainteresowała się tym prokuratura lub inne instytucje śledcze?
Nie miałem żadnego sygnału, który mógłby o tym świadczyć. Moje wyjaśnienia, gdzie pokazuję mechanizm i tłumaczę, za co ludzie byli wynagradzani, zamkną tę sprawę. Chyba że ktoś postanowi inaczej, ale na to nie mam wpływu.
To może skoro pan czuje się osobą pomówioną, powinien pan pójść z tym do sądu?
Mam prawnika, który cały czas analizuje sytuację. Na dodatek cały czas coś się dzieje. Teraz trwają przygotowania do kolejnej rady nadzorczej. Tekst w "GW" trzeba czytać w kontekście tego wydarzenia.
To znaczy?
Rada nadzorcza będzie momentem, w którym może ważyć się los p.o. prezesa Roberta Wijasa. Podobnie jak przyszłość szefa rady nadzorczej Adama Hromiaka. Poprzedni tekst o honorariach też ukazał się w okolicy posiedzenia rady nadzorczej ważnego dla tego, co działo się w Polskim Radiu. Dlatego zastanawiam się nad kontekstem. Jest też pytanie o wynik posiedzenia rady nadzorczej, bo od tego zależą moje dalsze losy. To wszystko odbieram jako próbę wymierzenia kary za dobrą pracę.
* Krzysztof Skowroński był szefem radiowej "Trójki" od lipca 2006 do lutego 2009