Komisja Europejska przestaje wierzyć w Europę, minister Jacek Rostowski wierzy w siłę, choć słabnącą, polskiej gospodarki. Tak można streścić istotę sporu na prognozy, który rozgorzał wczoraj między rządem a Brukselą.

Kto ma rację? Komisja ze swoimi szacunkami, które wieszczą nam 1,4 proc. spadku PKB, szef resortu finansów z prognozą dodatniego wyniku, a może na przykład analitycy Deutsche Banku, którzy wczoraj po południu zdołali przebić Brukselę i ogłosili, że nasza gospodarka w tym roku skurczy się aż o 2,7 proc.? A może słuszne są inne produkowane już na pęczki prognozy falujące od wyraźnego minusa do – choć już rzadko – dosyć wyraźnego plusa?

Nie wiadomo, i taka jest natura tego kryzysu. Gigantyczne błędy w prognozowaniu popełniają i banki, i rządy, i międzynarodowe instytucje, i – co w gruncie rzeczy najbardziej bolesne – zwykli ludzie, którzy nie są w stanie zaplanować własnej finansowej przyszłości. Jednak z czysto psychologicznego i politycznego punktu widzenia najwięcej do stracenia w tym sporze o szacunki ma Jacek Rostowski i ekipa Tuska. Jeżeli trwanie przy względnym optymizmie dotyczącym polskiej gospodarki okaże się błędem, rząd straci bardzo, bardzo dużo. I narazi się, delikatnie mówiąc, na perturbacje przy okazji wyborów. A Bruksela? Zawsze swoje prognozy może zweryfikować, co zresztą już pod koniec roku będzie robiła w zupełnie nowym składzie komisji. Koszt polityczny – żaden, prestiżowy – raczej niewielki.

Czy oznacza to, że ten wczorajszy zestaw prognoz nie jest niczego wart? Nie do końca. O ile nie przywiązywałbym się do konkretnych liczb, to warto jednak wskazać na pewne trendy, które one pokazują. Po pierwsze Europa potężne kłopoty ma jeszcze przed sobą. Ciekawy jest kontrast z coraz bardziej licznymi pozytywnymi danymi dotyczącymi USA. Nie, Ameryka oczywiście nie ma jeszcze z głowy kryzysu, ale być może kończy się wielomiesięczny okres jazdy w dół bez trzymanki. Natomiast taka jazda w dół czeka Niemcy. I to jest drugi ważny punkt wynikający z prognoz Brukseli, samego niemieckiego rządu i najróżniejszych ośrodków analitycznych. Nie miejmy złudzeń – choroba najpotężniejszej gospodarki Europy i najważniejszego partnera Polski odbije się u nas co najmniej kichaniem. Jak potężnym i czy przerodzi się ona w infekcję, żeby nie powiedzieć – grypę? Wszystko zależy do postawy tamtejszych konsumentów. Czy dalej będą kupować produkowane u nas samochody? Czy będą poszukiwać tańszych od swoich polskich towarów? Niestety tutaj znowu musimy cofnąć się parę akapitów wyżej i przyznać: jeszcze nie wiadomo. Oby kupowali.

Jasne jest za to i bodaj najważniejsze kolejne zjawisko wyłaniające się z prognoz Brukseli: Europa będzie zmagała się z gigantycznymi deficytami finansów publicznych. Dziury wyłaniające się w finansach poszczególnych państw po prostu szokują. To wynik gigantycznych pieniędzy wpompowanych w ratowanie gospodarek i utraty wydolności tychże gospodarek, które przynoszą drastycznie niższe wpływy do publicznej kasy. Co to oznacza dla Polski? Zapewne kolejne trudności z finansowaniem naszego deficytu przez najróżniejszego rodzaju obligacje rządowe i samorządowe. Europejska konkurencja na tym polu siłą rzeczy robi się coraz mocniejsza. Dlatego bardzo dobrze, że u nas na poważnie nie bierze się pod uwagę pomysłów typu: zwiększmy deficyt, zwłaszcza budżetu państwa, a uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczmy na rozruszanie gospodarki. Ani gospodarki nie rozruszamy, ani nie będzie wiadomo, czym załatać powiększającą się dziurę. Żyjemy wszakże w takich czasach, gdy cała Europa będzie wyciągać ręce po pieniądze.