PAULINA NOWOSIELSKA: Czuje pan żal do gdańskich związkowców? Jest pan na nich zły? W końcu przeszła panu koło nosa okazja na urządzenie w Gdańsku naprawdę dużej rocznicowej imprezy.
PAWEŁ ADAMOWICZ: Proszę nie stawiać sprawy w ten sposób. Mnie boli to, że Gdańsk stracił swoją szansę. Ale nigdy nie miałem żalu do wszystkich stoczniowców. Nie każdy stoczniowiec jest działaczem. A mój żal jest właśnie do zawodowych działaczy związkowych z komisji zakładowej Stoczni Gdańskiej.

Reklama

I to do nich napisał pan w liście otwartym: „Skompromitowaliście Gdańsk i Polskę”?
Tam jest moje przesłanie ideowe. Mam szczególne pretensje do dwóch konkretnych osób i słowa nie cofnę. List adresowany jest do przewodniczącego stoczniowej „Solidarności” Romana Gałęzewskiego i jego zastępcy Karola Guzikiewicza. Jestem dziś przekonany bardziej niż kiedykolwiek, że wniosek o manifestację 4 czerwca złożony przez nich 21 kwietnia w Urzędzie Miasta w Gdańsku absolutnie nie był przypadkowy. Wszystko sobie przemyślałem, znam te daty na pamięć. Ci panowie przyszli z wnioskiem dokładnie osiem dni przed rozróbą w Warszawie.

To ma jakieś znaczenie?
Gigantyczne! Gołym okiem widać, że całe to protestowanie zostało w najdrobniejszych szczegółach zaplanowane. Gałęzewski i Guzikiewicz mają świetne rozeznanie, są w końcu działaczami od wielu lat, siedzą kawał czasu na etatach związkowych. Musieli wiedzieć, że jak złożą taki wniosek na demonstrację, kiedy od przynajmniej grudnia zeszłego roku cała Polska wiedziała, że główne obchody rocznicowe będą w Gdańsku, to postawią mnie w sytuacji bez wyjścia. Jako organ administracji będę miał dylemat: nie wydać zezwolenia, czyli narazić się na zarzuty kneblowania wolności, ograniczania ludzi, czy pozwolić na zadymę.

No i postawił pan na to pierwsze. Na łamach lokalnej prasy wiceprzewodniczący stoczniowej „Solidarności” powiedział, że obrażając stoczniowców, obraża pan jednocześnie mieszkańców Gdańska. A sposób, w jaki pan do nich mówi, to głos Kociołka. Tego Stanisława Kociołka, który jako wicepremier był współodpowiedzialny za wydarzenia grudniowe 1970 r. na Wybrzeżu.
Cokolwiek by panowie Karol Guzikiewicz i Roman Gałęzewski mówili, jakichkolwiek nie używaliby klisz z przeszłości, na mnie to nie działa. Jestem rocznik 1965, więc niewiele z tych ich wspomnień pamiętam. Władysława Gomułkę pamiętam tylko z opowiadań. W czasie wydarzeń grudniowych w Gdańsku miałem pięć lat. Jakichkolwiek by teraz działacze nie używali przezwisk, wyzwisk, przyrównywali do Kociołka, Jaruzelskiego, nie zmienia to moich ocen. W 1988 r., podobnie jak oni strajkowałem, byłem aresztowany. Też mogę się uważać za małego kombatanta, też mam zaświadczenie pokrzywdzonego od IPN.

I to wszystko pozwala panu teraz występować w roli autorytetu moralnego? Mówić ludziom, co jest dobre, co złe?
Ja się tłumaczę tak: jestem prezydentem od 11 lat. Po raz drugi wybranym w bezpośrednich wyborach przez 60 procent mieszkańców. Mam silną kartę solidarnościową. W maju 1988 r. organizowałem strajk na Uniwersytecie Gdańskim na znak solidarności ze stoczniowcami. Zresztą stoczniowców też dobrze znam, jesteśmy kolegami. I nikt mnie nie musi teraz na pokaz uczyć, co to znaczy stocznia, stoczniowiec, robotnik. Jako student pracowałem w stoczni, w Technoserwisie. Wiem, co to znaczy czyścić odlewy albo jak pachnie spawany metal. Jak ja mogę dziś inaczej ocenić palenie opon, robienie regularnych zadym na pokaz? To nie ma nic wspólnego z wielką "Solidarnością”. I biorę odpowiedzialność za każde swoje słowo również dlatego, że doskonale pamiętam 16 miesięcy z lat 1980 – 1981. To był najważniejszy okres w moim życiu. Czy pani myśli, że nie mieliśmy wtedy tysiąca lepszych powodów, by palić opony, tłuc szyby, gwizdać na ludzi? Oczywiście, że mieliśmy! Ale nie pozwalała nam na to kultura obywatelska. Tak, tak... Ze świecą dziś jej szukać. Wtedy trzymaliśmy się za ręce, jeden drugiego pilnował, żeby tylko nikomu żadne głupstwo do głowy nie strzeliło.

To wszystko piękne, ale niektórzy mogą spojrzeć na sprawę tak: 11 lat na stanowisku prezydenta, wcześniej też blisko władzy. Jednym słowem, przewróciło się człowiekowi w głowie.
Ależ proszę mnie nie obrażać. Tak jak każdy obywatel, mam prawo wydawać oceny. I źle się dzieje, że w Polsce mało się wydaje podobnych wartościujących ocen na podstawie ideologicznego przekazu. Proszę dokładnie przeczytać mój list otwarty do tych panów. To jest właśnie przekaz ideowy. Ja tam mówię, czym jest dla mnie „Solidarność”. Mówię też, na czym polega mój styl rządzenia. Przecież ja nie miałem obowiązku panów Guzikiewicza i Gałęzewskiego zapraszać do urzędu. Zrobiłem to, bo chciałem ich przekonać. Rozmawialiśmy ponad godzinę. Pan Guzikiewicz, który siedział rozparty w fotelu w moim gabinecie, wyzywał mnie wcześniej na lewo i prawo od najgorszych. Ale ja się nie obrażam, zapominam, co o mnie ci ludzie wygadywali, i nadstawiam drugi policzek.

Zamiast tego może lepsza byłaby męska rozmowa? Krótko, dosadnie, bez politycznego kontekstu.
No i tak też było. Grzecznie, spokojnie, ale z emocjami też było. W rozmowach brał również udział przewodniczący zarządu regionu Krzysztof Dośla i jego zastępca. Związkowców było czterech, ja byłem tylko ze swoim rzecznikiem Antonim Pawlakiem (zresztą też działaczem dawnej „Solidarności”, autorem ważnej książki wydanej w podziemiu „Każdy z was jest Wałęsą”). Taka męska rozmowa więc była, dokładnie 4 maja, w poniedziałek, w samo południe.

Reklama

Pan w roli szeryfa walczącego o porządek w miasteczku?
Proszę nie ironizować. Staż w samorządzie mam niemały. Już 19 lat mija, kiedy pierwszy raz zostałem wybrany radnym. To kawał czasu. Przeszedłem przez wszystkie szczeble kariery. Prezydentem nie zostałem z politycznego nadania, nie wskoczyłem na fotel... Teraz buduję Europejskie Centrum Solidarności, zrobiłem wiele dla Gdańska...

Do czego pan zmierza?
Każdy, kto według mojej subiektywnej oceny to dziedzictwo „Solidarności” bezcześci, ośmiesza w oczach młodego pokolenia, wywołuje moją olbrzymią irytację. List otwarty powstał z wewnętrznej potrzeby. Nie mogłem patrzeć, jak przez szaleństwo kilku ludzi traci cały Gdańsk.

Nie boi się pan, że ten list był kijem włożonym w mrowisko?
Nie. To sygnał, że ja, Paweł Adamowicz, mam już tego zamieszania wokół obchodów 4 czerwca serdecznie dosyć. Pamiętam pana Guzikiewicza z 2005 r., kiedy byłem współorganizatorem 25. rocznicy „Solidarności”, bardzo zresztą udanej imprezy. Przyjechało ponad dwudziestu premierów z całej Europy, był szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, był prezydent RFN Horst Koehler. Wtedy ci sami zadymiarze związkowcy zorganizowali piknik za stoczniową bramą numer 2. I pamiętam jedną scenę, jakby wydarzyła się dosłownie chwilę temu. Wchodzi na plac Solidarności Lech Wałęsa. I ci ludzie od pikniku zaczęli przeraźliwie gwizdać. Siedziałem wtedy obok Koehlera. I on mnie spytał: na kogo tak gwiżdżą? Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale w życiu tak głupio się nie czułem. Postanowiłem, że nie dopuszczę, by kiedykolwiek taka sytuacja się powtórzyła. I również stąd wziął się ten list otwarty.

Ale czy musiał pan zamieszczać swoje przemyślenia w całostronicowym płatnym ogłoszeniu w ogólnopolskiej gazecie?
Jestem przekonany, że większość mieszkańców Gdańska się ze mną zgadza i mam ich pełne poparcie. Ja widzę sprawę tak: jak ktoś pełni funkcję publiczną, to czasem musi coś odważnie powiedzieć, a nie zamiatać pod dywan, byle nikomu się nie narazić. 31 sierpnia 2008 r. jako jedyny, w sposób zdecydowany, wbrew tłumowi, stanąłem w obronie Lecha Wałęsy i Bogdana Borusewicza. Na obchodach „Solidarności” wtedy znów pojawiły się gwizdy. Prezydent Lech Kaczyński, owszem, skrytykował je, ale wyjątkowo łagodnie. Ja byłem znacznie ostrzejszy.

Rozumiem pana wzburzenie, ale czy to dobry pomysł, by swój manifest ideowy opłacać pieniędzmi z budżetu miasta? W końcu nie cały Gdańsk myśli dokładnie tak jak pan.
Ja nie jestem jakimś tam lokalnym urzędnikiem, jestem liderem wspólnoty mieszkańców. Mam biografię i konkretne poglądy, które wyrażam. Tym razem kosztowało to podatników 5 tys. brutto. Tylko tyle. Bo w końcu promowanie dobra jest bezcenne.

Promowanie dobra czy swojego stylu myślenia?
Gdybym napisał zwykły list i poprosił którąkolwiek z gazet krajowych o wydrukowanie choćby fragmentu, to pies z kulawą nogą by się sprawą nie zainteresował. Dopiero wykupienie miejsca w gazecie dało mi gwarancję, że znajdę się na łamach. Bo żyjemy w świecie, w którym o wszystkim niemal decyduje PR i promocja. Być może za mało jest wypowiedzi osób z życia publicznego, co one tak naprawdę myślą. Nie zaszkodziłoby, żeby manifesty w sprawie obchodów rocznicy wyborów 4 czerwca złożyli prezydent, premier, marszałkowie, liderzy partyjni. Ja tylko przetarłem im szlaki.

Lech Wałęsa ogłosił, że razem z premierem będzie świętował w Krakowie. To dla Gdańska cios w samo serce?
Nie, bo na szczęście Lech Wałęsa będzie zarówno w Krakowie, jak i w Gdańsku. Były prezydent jest nie tylko ikoną Gdańska, ale też ikoną polskich przemian. I dobrze, że w Krakowie spotka się z przywódcami Europy Środkowej.

Szef UEFA Michel Platini ogłosił, że Gdańsk jest w czwórce polskich miast, które na pewno zorganizują Euro 2012. Kandydatury Krakowa i Chorzowa odpadły. W końcu jakaś pozytywna informacja dla pana.
Niezupełnie. Bo obchody rocznicy wyborów i mistrzostwa w piłce nożnej to dwie zupełnie nieporównywalne sprawy. Poza tym byłem pewien, że i Euro, i obchody 4 czerwca odbędą się w Gdańsku. Bo przecież, że zacytuję znane hasło: zaczęło się w Gdańsku.

Paweł Adamowicz, prawnik, samorządowiec, od 1998 r. prezydent Gdańska, zakładał regionalne struktury PO