"Każden ogień swój zapala/ Każden swoją świętość święci/ My jesteśmy jak przeklęci...". Tusk pędzi do Wieliczki, Kaczyński o 10.20 ma samolot. Są niestety takie brzydkie prawdy o nas samych, które zdają się być wieczne. Do nich należą twarde i gorzkie słowa, wypowiedziane wiek temu przez Gospodarza do Poety. I choć dzień 4 czerwca 2009 pozostanie w pamięci jako święto odrębnie święconych świętości, to mimo wszystko, w trwającym od 20 lat sporze o moment założycielski niepodległego państwa dzień ów uzyskał właśnie w tym roku decydującą przewagę.

Reklama

A jeszcze niedawno wydawało się, że ma silną konkurencję: 12 września (gabinet Mazowieckiego), 27 października (wolne wybory), czy 9 grudnia (wybór Wałęsy). W 2009 roku po raz pierwszy, z entuzjazmem, bądź bez, wszyscy istotni aktorzy sceny publicznej zaakceptowali 4 czerwca de facto – jako Dzień Niepodległości.

W tym wyścigu 4 czerwca od początku miał pewną przewagę. Przed 20 laty tego dnia niczego nie zdziałali politycy. Z reguły przez ów dzień spali, cieszyli się dziećmi, na moment wpadli zagłosować, a późnym wieczorem z reguły zaczynali się martwić. Solidarnościowcy nieoczekiwanie tym, że zwycięstwo za duże, komuniści – nieprzewidzianą skalą klęski. W tym sensie 4 czerwca nie ma w sobie nic z wielkości politycznego czynu, jak na przykład 3 maja. Półwolne wybory nie były majstersztykiem ani niezależnej myśli politycznej, ani solidarnościowej strategii. Były raczej dość przypadkowym i przez nikogo niechcianym dziecięciem okrągłego stołu. Wielkie dzieło 4 czerwca – czyli zbiorowe odrzucenie komunizmu, było zaś zaskakującym dziełem Narodu. Chyba od dnia wybuchu Powstania Warszawskiego nie ma w polskiej historii chwili, w której tak mocno Naród wystąpiłby jako sprawca i podmiot dziejów ojczystych. Politycy potrafią spierać się o wszystko. Ale dzień 4 czerwca nie daje im nawet najmniejszej furtki do sporu o zasługi, albowiem takie nie istnieją. Nie jest to święto elit ani polityki, ale ludu i jego instynktu wolności. Paradoksalnie, wszystkim – na trochę negatywnej zasadzie – łatwiej się na nie zgodzić, jak na najmniejszy wspólny mianownik.

Reklama

Z dniem 27 października 1991 roku pozostali już tylko najbardziej niepoprawni radykałowie, często „ukrywający się” jeszcze przed władzą Mazowieckiego. I dla nich nie jest to raczej wybór innego sensu święta, ile uparta kontestacja niepodległości albo świadectwo totalnego nią rozczarowania. Są wśród nich szlachetni wyznawcy Jana Olszewskiego i „Szklanych Domów”, których – ich zdaniem – nie wznieśliśmy tylko z powodu zdrady. Ale próba odłożenia wolności o 2 lata kłóci się z niewątpliwym narodowym poczuciem, iż przełom dokonał się w właśnie w „owym roku” – 1989. Natomiast dzień 9 grudnia miał dość podobne znaczenie, kiedy powszechnym symbolem kontestacji przez chwilę był Wałęsa. Potem stracił tak sens, jak i zwolenników.

Gdyby jednak szukać takiego Dnia Niepodległości, który zasługiwałby na miano Święta Polskiej Suwerennej Polityki – musiałby to być 12 września – dzień powołania rządu Tadeusza Mazowieckiego. Prezydent opuszczając wczoraj sejm przed mową Wałęsy, tę datę przywołał właśnie jako „sobie najbliższą”. Lech Kaczyński ma powód dla owej bliskości: operacja przejęcia władzy przez Mazowieckiego była niebanalnym konceptem jego brata. We współczesnej myśli politycznej o uznanie 12 września od lat dobija się Rafał Matyja, dowodząc, że my – Polacy, skazani dziś na życie w nieudolnym państwie i jałowym kręgu pop-polityki potrzebujemy właśnie święta wielkiej polityki i państwowego czynu. Beznadziejne powyborcze lato 1989, z dobijającymi przypadkami listy krajowej, wyboru Jaruzelskiego i nominacji Kiszczaka – ukoronowane zostało politycznym majstersztykiem polskiej polityki, jakim stało się przejęcie władzy. We wrześniu 1989 państwo polskie znowu miało swoją władzę i swoją wolę. Było niepodległe. Gdyby zatem był w nas choć cień nadziei na dobrą politykę, gdybyśmy śnili o Polsce rządnej, sprawiedliwej i dobrze urządzonej – to symbolem tego marzenia musiałby stać się dzień 12 września.