Chiny i USA nawzajem pożądają się i nienawidzą. Nienajlepsze to zestawienie. Życie pokazuje jednak, że małżeństwa oparte na tak skrajnych przeciwnościach potrafią trwać przez dziesięciolecia.
Ameryka ukochała życie na kredyt, w liczbach bezwzględnych jest to obecnie najbardziej zadłużone państwo na świecie. Barack Obama, walcząc z kryzysem ekonomicznym, ani myśli zrównoważyć budżet, przeciwnie – chce pompować w gospodarkę coraz więcej pieniędzy publicznych. Wielką dziurę ziejącą pomiędzy wydatkami USA a przychodami finansują głównie Chińczycy, wykupując amerykańskie obligacje. Stany Zjednoczone są przy okazji największym rynkiem zbytu na chińskie towary. Gdyby układ ten zawalił się, Ameryka nie miałaby z czego finansować długów, a Chiny zadławiłyby się swoimi towarami, runęłaby względna prosperity, wzrost PKB i kupiony za rozwój pokój społeczny.
W takich okolicznościach wydawałoby się, że oba kraje powinny paść sobie w ramiona i wspólnie budować Sino-Amerykę. Ku obopólnej korzyści. Nic takiego jednak się nie stanie. Partnerzy wiedzą dobrze, że prędzej czy później rzucą się sobie do gardeł. Łączy ich biznes, ale dzielą wartości leżące u podwalin obu państw. Obaj wreszcie są spragnieni surowców, których nie wystarczy dla wszystkich chętnych. Dlatego właśnie Chińczycy nie spoczęli na laurach ekonomicznej sielanki, ale zbroją się. Przeciwko Ameryce.
W mediach pojawiają się informacje o rozbudowie chińskich sił strategicznych - oddziałów specjalnych, marynarki wojennej, lotnictwa. Jest w tym sporo prawdy, ale to prawda szczątkowa. Przede wszystkim bowiem Chiny rozbudowują siły obrony wybrzeża. Z jednym celem - odparciem ataku USA. To nie lotniskowce czy komandosi są priorytetem, ale baterie rakiet średniego zasięgu i radary "widzące" ponad horyzontem. Wszystko po to, by zmiażdżyć bazy USA na Guam i Okinawie, zanim wystartują z nich samoloty do nalotów na Chiny, oraz zatopić flotę Pacyfiku, nim zbliży się do pierwszej linii chińskiej obrony.
Dodajmy do tego podgryzanie wpływów amerykańskich w Afryce, misje chińskie na Bliskim Wschodzie, rosnący apetyt Pekinu na ropę naftową i gaz ziemny, który mogą pozyskać w gruncie rzeczy tylko kosztem dostaw do USA i Europy, a mamy wystarczająco dużo powodów, by stosunki chińsko-amerykańskie nazwać konfliktem w uśpieniu.
Uzależnienie gospodarcze, wzajemne korzyści i uśpiona wojna. Dziś dominuje pierwsze, jutro drugie, a pojutrze znowu na odwrót. Schizofrenia? Możne. Najwyraźniej jednak staje się ona paradygmatem geopolityki. Obama ma rację, relacje obu mocarstw określą przyszłość świata. Będzie ona jednak snem szaleńca.