W którym momencie zaczął przegrywać Leszek Miller? Kiedy ogłosił, że rząd nie będzie dotował więcej barów mlecznych? Czy wtedy, gdy zdecydował się na awanturę z ustawą medialną i powiedział Aleksandrze Jakubowskiego: zajmij się tym? A może wtedy, gdy wyprawił się do Zakopanego, aby w stroju górala i po części przed telewizyjnymi kamerami hasać, on, lider lewicy, z największymi potentatami polskiego kapitału?

Pewne jest, że wszedł na drogę samozniszczenia, jeszcze o tym nie wiedząc. Sondaże nie ostrzegały, miękkość fotela w kancelarii premiera przyjemnie uspokajała. A nos zawodził. Zatrata instynktu to najgorsze, co może się zdarzyć politykowi. A w którym momencie zbłądził po raz pierwszy Jerzy Buzek? Gdy nie oparł się pierwszemu poleceniu Mariana Krzaklewskiego? A może wtedy, gdy mianował Stanisława Alota, krytykowanego za niekompetencję, szefem ZUS. A może wówczas, gdy na Radzie Ministrów nie postawił się Balcerowiczowi? A może wtedy, gdy postawił mu się za bardzo, doprowadzając do zerwania koalicji przez Unię Wolności? Pewne jest jedno: kiedy dymisjonował Lecha Kaczyńskiego bijącego w 2001 roku rekordy popularności, był już na równo pochyłej.

Kaczyński odmieniony



Jarosław Kaczyński nie jest podobny do żadnego z nich. Od Millera odróżnia go większa ideowość, podporządkowanie udziału w polityce własnej wizji Polski. Od Buzka – większa doza twardości i realizmu. A jednak mam wrażenie, że jeśli kiedykolwiek lider PiS był bliższy powolnemu stoczeniu się w przepaść, to właśnie teraz.
To Ludwik Dorn powiedział kiedyś, że siedziba premiera to gmach, który wysysa kolejnym lokatorom mózgi. Myślał jeszcze o rządzie Olszewskiego. Ciekawe, czy dziś zmuszony do odejścia z rządu Kaczyńskiego powtarza sobie tę własną myśl. I ciekawe, w jakim stopniu tę myśl da się zastosować do obecnego szefa rządu.
Jarosław Kaczyński jako premier bardzo się zmienił. Do pewnego stopnia na lepsze. Zręcznie używa swych wrodzonych umiejętności: szybko przebija się przez tony dokumentów, zapamiętuje liczby, żeby nimi potem ciskać w twarz ministrom. Wyzbył się wieku swoich drobnych przypadłości. Nie opatruje swoich wypowiedzi dygresjami, szanuje czas – cudzy i przede wszystkim swój. Nie ma też – tak jak Buzek, a trochę nawet i Miller – kłopotów z podejmowaniem decyzji. Jeśli ktoś pamięta dawnego Kaczyńskiego, człowieka, który własnoręcznie podawał gościom herbatę w poselskim biurze, żeby nie fatygować zaprzyjaźnionej sekretarki, mógłby się zdziwić.

Ta zmiana jest jednak myląca. Bo w nowym premierze można widzieć człowiek panującego nad rzeczywistością. Tak różnego od własnej przeszłości, gdy epatował radykalnymi diagnozami i za nic nie odpowiadał. Człowieka przestawiającego dziś ludzi jak pionki na szachownicy, rozgrywającego ich po to, żeby dla siebie zarezerwować ostatnie słowo. Niekoniecznie w złych intencjach, po prostu dlatego, że polityka to władza, a Kaczyński inaczej niż większość polskich polityków nie boi się jej sprawowania.

I można w nim widzieć kogoś, kto nie panuje nad serią żenujących incydentów związanych z jego ekipą. Bo tu nie tylko o dymisje chodzi. Nawet nie przede wszystkim o dymisje; pani Thatcher wymieniała ministrów jak rękawiczki i nie traciła powagi. Ale jeśli ktoś umieszcza Antoniego Macierewicza w jednym resorcie z Radkiem Sikorskim, musi się liczyć z taką sytuacją, że pierwszy będzie szukał na drugiego haków, a ten drugi odwdzięczy się wnioskiem do prokuratury. Zagubione dokumenty? Skradzione dokumenty? A cóż to szkodzi? Jeden więcej incydent, jeden mniej. To przypomina najbardziej groteskowe epizody z czasów rządu Olszewskiego. I dziwnie uzupełnia się z rządzeniem jak najbardziej serio, które symbolizuje dziś Kaczyński. Tyle że to uzupełnianie się ma, może mieć, swoje granice.

Grochem o ścianę

Ten rząd nie ma dziś w praktyce obrońców w mediach. To tylko w głowach Tomasza Lisa i publicystów „Polityki” egzystuje karny zastęp „reżimowych dziennikarzy” stających do boju w razie najmniejszej krytyki premiera i PiS. Jest dokładnie odwrotnie – komentatorzy prześcigają się w krytykach. Jedni przemawiają z rozczarowaniem, inni – ze złośliwą radością. Jeszcze inni – z poczuciem obowiązku, jaki nakłada rola komentatora. Jedni rozliczają ten rząd z pozycji obrońców Trzeciej RP, inni – z perspektywy rozgoryczonego rzecznika Czwartej. Żaden rząd po 1989 nie budził takich emocji. Żaden nie był tak pilnie obserwowany i systematycznie punktowany. Rzecz w tym, że jest to całkiem daremny trud. Te emocje, to punktowanie odbija się od ściany. Adresata zaboli jeszcze czasem jakieś wyjątkowo mocne określenie. Jakieś drastyczne porównanie. Nigdy meritum.

Po części ta sytuacja jest produktem tonu, w jakim ta debata toczy się przez ostatnie lata. Przykłady można mnożyć, niespecjalnie trudząc się ich poszukiwaniem. Oto publicysta „Gazety Wyborczej” Marek Beylin przy okazji dymisji Dorna uznaje go za ofiarę współtworzonego przez niego samego systemu. Systemu, który niszczy ludzi pomówieniami, odziera ich z godności. Komentator „Wyborczej” opisuje tę rzeczywistość językiem pasującym bez mała do stalinizmu.
Można go spytać, czy używał takiego języka, kiedy z rządu Millera odchodził Marek Belka w następstwie niejasnych sugestii o jego agenturalnych powiązaniach kolportowanych przez postkomunistyczną „Trybunę”. Czy Beylin pytał, skąd „Trybuna” ma te informacje, w czasach gdy UOP znajdował się pod kontrolą partii rządzącej? I czy w szczególności snuł rozważania o „systemie rządów” stworzonych przez SLD? Nie po aferze Rywina, ale w tamtym konkretnym momencie? A jeśli zna przypadki „używania policji do walki z przeciwnikami politycznymi” przez PiS, to dlaczego ich nie ujawnia, nie podaje nazwisk, dat, konkretów? Przecież to właśnie posługiwanie się insynuacjami zarzuca partii rządzącej.

Reklama

Bez wątpienia styl „polemik” z tą ekipą, niemający w czasach po 1989 roku precedensu, zaimpregnował braci Kaczyńskich i ich politycznych druhów na wszelką krytykę. Tyle że nie jest to jedyna odpowiedź. Osobowość Kaczyńskiego – człowieka nieelastycznego, przekonanego o własnej nieomylności – też odgrywa swoją rolę. A co najważniejsze, niezależnie od powodów, jest to droga donikąd. Bo wielu liderów w demokratycznych państwach uważało się, i uważa, za nieomylnych. Jednak ci najzręczniejsi, najbardziej przewidujący potrafili udawać, że tak nie jest. Jak w dowcipie o wariacie, który „wyprowadza” parasol, uważając go za psa. Za którymś razem przyznaje lekarzowi rację: to tylko parasol. A potem cieszy się: aleśmy go oszukali, Fafiku.
Ci, którzy upierali się bez końca, że parasol to pies, prędzej czy później przegrywali wybory....

Defekt mózgu


W optyce obecnego premiera nie ma różnicy między porównaniem go przez publicystę „Newsweeka” do Putina i wytknięciem mu, że przedstawiciele polskiego rządu mogliby, ot tak, czasem pojechać na choć jedno międzynarodowe spotkanie. Nie chodzi o to, że obecne władze nie przytakują każdemu krytycznemu artykułowi. Żaden rząd tego nie robi. Chodzi o to, że w ich mniemaniu nie ma sensu interesować się krytycznymi opiniami, bo „elektorat nam wszystko wybaczy”. Przeświadczenie, że skoro raz wygraliśmy przeciw mediom, możemy to robić nieskończoną liczbę razy, jest myślowym fundamentem obecnego układu rządowego. W Anglii PR-owcy Tony’ego Blaira uczyli jego i jego ministrów, jak odpowiadać na najtrudniejsze pytania i zarzuty tabloidów typu „The Sun”. W Polsce już nawet spece PiS od kontaktów z mediami wierzą, że wszelkie potknięcia, wszelkie wpadki to tylko przejściowe epizody, jak historia z taśmami Beger. A przecież kto jak nie oni powinni ostrzegać, przedstawiać zagrożenia.

Czy można się w tej sytuacji dziwić, że ostatnie dymisje zostały źle PR-owsko przygotowane i jeszcze gorzej rozegrane? Przecież gdyby nie wcześniejsze bombastyczne opowieści o przeglądzie rządowych kadr, nie padłyby kłopotliwe pytania, czy odchodzą naprawdę najgorsi. Ale to tylko kwestia socjotechniki. Tymczasem uszy obecnej władzy są zatkane także wtedy, gdy mowa o słabościach stylu uprawiania polityki zagranicznej przez Annę Fotygę. Albo o wyjątkowo nietrafionych nominacjach. O czymkolwiek. Liderzy i szeregowi członkowie PiS zatracają na naszych oczach coś, co jest solą demokratycznej polityki. Umiejętność czytania znaków, które przepowiadają porażki. Tej zdolności zabrakło Buzkowi. Millerowi i wielu innym.

Czy można czytać znaki bez niczyjego pośrednictwa, bez wsłuchiwania się w głos mediów, niezależnie czy jest to docierający do szerokich mas tabloid, czy analityczny miesięcznik. Do pewnego stopnia tak. Kaczyński dowiódł swojego słuchu społecznego już wiele razy. Co więcej, połamał na naszych oczach wiele stereotypów. Na przykład przeświadczenie, że w Polsce nie można budować skutecznego politykowania na konflikcie. Ostre zwarcia z różnymi środowiskami, mocne słowa – uzasadnione czy nieuzasadnione – owocowały zwykle przyrostem głosów lub przynajmniej utrzymaniem zwolenników. Najwyraźniej lider PiS wie o polskim społeczeństwie coś, czego nie wiedzą jego napuszeni mądrzący się przeciwnicy.

Czy jednak można rezygnować z jakiegokolwiek lustra, poza ludźmi widzianymi na przygodnych spotkaniach podczas gospodarskich wizyt? Mam zasadnicze wątpliwości. Ci, którzy w Polsce doznawali takiego zaćmienia, zawsze przegrywali wybory. To był właśnie ów defekt mózgu, o którym mówił przed laty Dorn. Dlaczego obecna władza miałaby być na takiego wirusa odporna?

Przy czym nie chodzi tylko o samo wrażenie. Można zrozumieć, że Kaczyński pozbył się bliskiego mu polityka, uznając, że wymaga tego wygodny mu układ sił wewnątrz rządu. Że przełknął nawet zmontowaną przeciw Ludwikowi Dornowi intrygę. Może zyskać w oczach ludzi opinię cynika, człowieka skoncentrowanego na personalnych grach, choć nie jest bardziej cyniczny niż Leszek Miller, Jan Rokita czy Bronisław Geremek. I może zostać uznany za skutecznego, umiejącego poświęcić nawet przyjaciół w imię dobra państwa. Przy całkowitym zmierzchu PiS-owskiego PR, to pierwsze jest bardziej prawdopodobne niż to drugie. Mnie jednak niepokoi co innego.

Bez lustra po prostu gorzej się rządzi. Nie tylko pozyskuje publiczność, nie tylko wdzięczy do wyborców. Po prostu rządzi. Obecny zamęt wywołany przez odwołanie dwóch ministrów nie wynika z wyjątkowości takich zmian. Ile razy podobne rekonstrukcje przeprowadzał Leszek Miller? On ujawnił przy okazji podstawową słabość obecnej ekipy: nie wiadomo, dokąd ona zmierza. Nie wiadomo, co jest tak naprawdę jej celem. To pogubienie się widzą dziś jednakowo ostro przeciwnicy, zwolennicy i obojętni. Nie widzi jej tylko – sądząc po informacjach z samego jądra obecnej władzy – premier i jego najbliżsi współpracownicy.

Żabie skoki

Z czasów Leszka Millera zapamiętałem zabawną metaforę określającą jego taktykę, gdy już w jego własnym obozie zaczęto przebąkiwać o konieczności odsunięcia go od władzy. Nazwano ją taktyką żabich skoków. Miller miał rządzić od sprawy do sprawy, a każda z nich uzasadniała konieczność pozostawienia go na stanowisku. Jeszcze tylko negocjacje w Kopengadze, jeszcze unijne referendum. Jeszce kolejna zagraniczna wizyta. Jeszcze jedna ważna ustawa. W końcu Millera jednak odsunięto. Ale te jego kolejne skoki były bardzo rozpaczliwym widowiskiem kompromitującym tego zdolnego przecież i ambitnego polityka.

Kaczyński nie ma teoretycznie powodu, żeby tak przeskakiwać z listka na listek. No, może kłopoty z koalicjantami wymagają od niego pewnej gimnastyki. Ale z kolejnych wiraży wychodzi z reguły zwycięsko. A jednak Kaczyński także skacze. Nie musi się ratować przed ewentualnym odsunięciem od władzy. Nikt na niego nie dybie. Skacze razem z całym swoim obozem, z całą ekipą. Robi to tym dziwniejsze wrażenie.

Raz za razem dowiadujemy się, że trzeba na coś czekać. Coś, co wreszcie tak naprawdę uzasadni sens istnienia tej ekipy. Przez długi czas był to raport dotyczący WSI. Poznamy go już niedługo i nie wykluczam, że okaże się on wkładem w budowanie czystszego i uczciwszego państwa, choć ekscentryczne nauki Antoniego Macierewicza i plaga przecieków nieco skompromitowały ten przełom. Tyle że kolejne punkty, które osiąga żabimi skokami rząd PiS, nie są już tak czytelne, a w każdym razie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jak w cokolwiek zwariowanej kreskówce.

Słyszymy nagle, że takim ważnym etapem będzie uwolnienie przedsiębiorców od gorsetu biurokratycznych obciążeń. Hyc – i wszyscy o tym zapominają, a najszybciej rządzący. Celem staje się nagle budowa autostrad. Chlup – aby je lepiej budować, porzuca się zapowiadaną od miesięcy reformę finansów publicznych. I tak dalej, i tym podobnie. Gdyby dziś premier miał wygłosić nowe exposé, musiałoby ono brzmieć całkiem inaczej niż ledwie siedem miesięcy temu. Co się zmieniło? Opór materii w jednych dziedzinach był za duży, więc PiS łapie się za inne?

Oczywiście są pewne punkty stałe, gdzie sprawy idą dobrze. Nie gorzej może nawet lepiej niż przy poprzednich ekipach. Grażyna Gęsicka szykuje nas na przyjmowanie środków unijnych. Anna Strężyńska walczy z monopolem w dziedzinie telekomunikacji. Na tej normalności budują swoje nadzieje politycy PiS, gdy odpowiadają jeszcze czasem na pytania dziennikarzy o paliwo, które ma napędzać ten rząd. Czy to jednak nie za mało jak na rewolucję, która miała przeorać i instytucje i publiczną moralność?

Pogoń za fantomem

Główny priorytet jest jeden – śledztwa. Rozwikłanie głośnych afer. Rozerwanie zrostów świata biznesu i przestępczości, może także polityki, może jakichś wypustek służb specjalnych. Stają się one coraz bardziej mitem, choć możemy też wskazać konkretne przykłady miejsc, gdzie to się udało: Ministerstwo Finansów czy świat sportowych działaczy. Tym śledztwom podporządkowano dziś wszystko – to przecież pośrednia przyczyna eliminacji Ludwika Dorna, awansu Janusza Kaczmarka, wzmocnienia pozycji Zbigniewa Ziobry. Dla nich można było zaryzykować poważną awanturę we własnych szeregach. Możliwe, że jutro koszta będą jeszcze większe.
Czy jest to ryzyko w imię mirażu? Fantoma postkomunizmu, który – jak to obrazowo opisał Jan Rokita – stał się idée fixe Jarosława Kaczyńskiego. Którego trzeba będzie gonić już zawsze. Tak wytrwale, że szkoda czasu na zbijanie kosztów pozabudżetowych agencji i funduszów. Albo na pilnowanie zapaści w służbie zdrowia.
O tym, czy to coś więcej niż fantom, dopiero się przekonamy. Czy rzeczywiście prokuratorzy z policjantami wywrócą kieszenie III RP na drugą stronę? Mam wątpliwości. A co najważniejsze, w wyborze, aby postawić na policyjno-prokuratorskie dochodzenia zamiast, a nie obok, reformowania instytucji, dostrzegam straszny minimalizm. Tak jakby premier uznał, że staranne wymycie palców u lewej nogi uzasadnia zaniedbanie czystości wszystkich pozostałych kończyn.

Broniąc się, PiS może wskazać na dziesiątki okoliczności łagodzących. Brak odpowiednich kadr, obcość ludzi partii rządzącej w „zdobywanych” resortach, niechęć wpływowych środowisk. Można by odpowiedzieć kontrzarzutami o zbyt sekciarską politykę kadrową, brak finezji w kontaktach z ważnymi grupami zawodowymi i kręgami intelektualnymi. Pierwszy przykład z brzegu: życzliwą neutralność profesora Władysława Bartoszewskiego można było łatwo zachować, gdyby minister Fotyga miała nieco więcej taktu. Ale rzeczywiście, PiS-owska rewolucja ma swoje nieprzezwyciężalne paradoksy i dylematy. Nic nie symbolizuje ich lepiej niż formułowany wobec Radka Sikorskiego i – zwłaszcza – Ludwika Dorna zarzut, że za bardzo wrośli w kierowane przez siebie służby. A przecież obaj byli, choć w różnym sensie, ideologami przełomu.

Ten rewolucyjny radykalizm Jarosława Kaczyńskiego, przemieszany dziwacznie z minimalizmem celów, widać na wielu polach. Decydując, że twarzami jego ekipy będą – piszę to bez złośliwości – Przemysław Gosiewski z Markiem Kuchcińskim, Kaczyński postawił na partię ciasną, ale własną. Ograniczoną do już przekonanych, rezygnującą z tych, którzy chcą Polskę oczyszczać, ale chcą ją też modernizować. Dlatego strata Dorna czy Sikorskiego wydaje się tak bolesna. Jak zauważył mój znajomy dziennikarz, raczej sympatyzujący z tą ekipą: „Teraz wzięli się już za własnych wykształciuchów”. Co powiedzą ci, którzy nie sympatyzują?
Czy to punkt wyjścia do przyszłej porażki? Możliwe, choć niekoniecznie. System finansowania partii konserwuje już istniejące byty, a PiS-owscy funkcjonariusze dbają o mechaniczną sprawność tej maszyny. Nawet jeśli Prawo i Sprawiedliwość zostanie zepchnięte przez odradzającą się Platformę Obywatelską (jeśli ta się odrodzi) na daleki skraj, pewnie przetrwa. Nie będzie partią wielkiego czynu, wielkiej reformy państwa, ale może przetrwać. Tyle że dla Kaczyńskiego już brak wielkiego czynu będzie porażką.

Bo obecny premier pokazał wieloma epizodami ze swego życia, że sam dostęp do władzy, sama stabilizacja mu nie wystarczą. A jednak dziś staje się minimalistą, któremu grozi dreptanie w kółko. Bo nie umie inaczej? Bo nie ma skutecznych narzędzi, aby sięgnąć dalej? Bo ograniczają go cechy własnego charakteru? A może odurza go specyficzny mikroklimat kancelarii premiera, o którym mówił Dorn. W takim razie odurzenie będzie trwać, bo nic nie odbierze władzy tej ekipie jeszcze przez prawie trzy lata. I nikt bez udziału samego Kaczyńskiego nie jest jej w stanie zapewnić nowego napędu.