. Ta superprodukcja o sowieckich żołnierzach w Afganistanie kształtuje wyobrażenia żołnierzy NATO o wojnie z talibami. "9. kompania" Fiodora Bondarczuka dla jednych jest instrukcją, czego nie wolno robić, a dla innych... trucizną osłabiającą wolę walki.

Reklama

Upalny letni dzień, z bazy sowieckich wojsk lotniczych pod Taszkientem startuje transportowy An-12 z czerwoną gwiazdą na skrzydłach. Na jego pokładzie zadekowała się spocona kompania spadochroniarzy ubranych w podkoszulki w niebieskie paski. Lecą "w Afgan". Na wojnę w Afganistanie.

Za chwilę samolot osiągnie wysokość przelotową siedmiu tysięcy metrów, a na podłodze zamarzną krople wody. Gdy zaczną się roztapiać, będzie to oznaczać, że maszyna podchodzi do lądowania w bazie lotniczej Bagram - sześćdziesiąt kilometrów na północ od Kabulu i tyle samo na południe od doliny Pandższiru, w której ukrywają się afgańscy mudżahedini. Dla desantczyków zaraz rozpocznie się wojna.

To najważniejsza scena ze słynnego rosyjskiego filmu wojennego "9. kompania", którego akcja rozgrywa się w latach 80. ubiegłego wieku. Polscy żołnierze, którzy niedawno na dobre rozpoczęli misję w Afganistanie, oglądają ten niezwykle realistyczny film niemal codziennie.

To taka sama wojna
Nie ma w tym nic dziwnego. Polscy żołnierze bowiem na własnej skórze przeżywają historię legendarnej 9. kompanii. Oni też - dokładnie tak jak w filmie Fiodora Bondarczuka - przylatują wielkimi transportowcami do bazy Bagram. Też lądują "na żyletę", czyli pod ostrym kątem w dół, by przypadkiem talibowie nie odpalili rakiety w kierunku ich maszyny. Gdy tylko wysiądą z samolotu, już na pasie startowym, z którego co chwilę z hukiem startują szturmowce F-15, z ciekawością spoglądają na otaczające bazę wysokie góry. Afganistan jest dla nich taką samą zagadką jak dla rosyjskich spadochroniarzy z 9. kompanii.


Reklama

Przygody filmowego chorążego Chochoła i wrażliwego humanisty spadochroniarza Dżokondy budują wśród naszych żołnierzy wyobrażenie o Afganistanie o wiele skuteczniej niż obowiązkowe, organizowane przez wojsko kursy o kulturze i obyczajach tego kraju. Sceny z filmu wręcz zawładnęły ich wyobraźnią, czasem nawet zbyt mocno.
"Oglądałeś <9. kompanię>?" - pytam Piotra, żołnierza z bazy Szarana położonej na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów, niedaleko granicy z Pakistanem.

"No a jak? Obowiązkowo, prawie wszyscy tutaj oglądali - odpowiada. - Rewelacja normalnie, trochę przegięty, wiele scen walki to lipa, ale ogólnie oddaje klimat Afganu" - dodaje, celowo używając określenia "Afgan". Do tej pory myślałem, że w ten sposób o Afganistanie mówią tylko weterani Armii Radzieckiej.

"Ale chłopie, przecież ten film to zwykła propaganda, która ma wybielać sowieckie zbrodnie w tym kraju" - podpuszczam siedzącego przed namiotem i popalającego papierosa żołnierza.

Reklama

"Pewnie i tak. Tyle tylko, że mnie i moim kumplom najbardziej podobają się w nim sceny szkolenia i walki, a nie jakaś tam polityka" - odpowiada Piotr, zaciągając się dymem, i patrzy na mnie spode łba jak na jakiegoś politruka. Dla niego "9. kompania" to po prostu doskonały obrazek z wojny. Wojny, która teraz stała się także jego udziałem.

Lepiej niż Ruscy
Inni żołnierze są nieco bardziej poprawni politycznie niż szeregowy Piotr. "Nasza robota tutaj to nie film. Zresztą wiem, że Ruscy narobili tutaj swego czasu niezłego gnoju" - mówi Adam, oficer, który przysłuchiwał się mojej rozmowie z szeregowym. Jego słowa to jednak tylko rytualny wstęp. Zaraz potem oficer zaczyna sypać dialogami żywcem wyjętymi z "9. kompanii", właściwie nie zamykają mu się usta. Wybieramy się razem na spacer po zbudowanej przez francuską Legię Cudzoziemską Szaranie. Przy XIX-wiecznych kamiennych murach obronnych, w żarze lejącym się z nieba i wszechobecnym pokrywającym wszystko kurzu oficer wreszcie przyznaje się otwarcie do swojej fascynacji "9. kompanią".


"Oglądałem ją w oryginale, po rosyjsku - mówi z ożywieniem. - Jednego tylko nie mogę pojąć, Ruscy mieli tutaj taką potężną armię, a tak dali sobie dokopać. Zakładali obozy na otwartym terenie, Afgańcy bezkarnie ich ostrzeliwali. W filmie widać to jak na dłoni" - dodaje.

Oficer najwyraźniej chce dać do mi zrozumienia, że dokładnie przeanalizował film i wyciągnął wnioski z rosyjskich porażek. I jeszcze, że on lepiej niż Ruscy zna sztukę wojenną. Tutaj w buro-czerwonych górach niedaleko Szarany pokaże, na co go stać.

"Teraz, chłopie, taki posterunek zakłada się zupełnie inaczej" - mówi, nawiązując do filmowej sceny, która opowiada o położonej na wysokości Rysów placówce sowieckiej. Spadochroniarze bronili z niej przejeżdżających kolumn transportowych przed mudżahedinami, a w wolnym czasie wypijali hektolitry wódki i słuchali z tandetnych magnetofonów tandetnej muzyki. Polacy będą bronić tej samej drogi, strategicznej trasy Kabul - Kandahar. Nie przed mudżahedinami, a przed talibami. Na pewno nie wypiją morza wódki, ale przeciwnika będą mieli podobnego. Może nawet jeszcze gorszego.

"My działamy zupełnie inaczej niż Ruscy. Po pierwsze, absolutnie nie ma chlania. To wóda pokonała Rosjan - stawia końcową diagnozę oficer Adam. - Jesteśmy lepsi pod każdym względem - gdy zakładamy posterunki najpierw obserwujemy teren, by tylko z jednej strony był dostępny dla talibów, reszta musi być osłonięta górami lub przepaścią. Następnie instalujemy czatę. To taka wysunięta warta, która ma strzec przed niespodziewanym atakiem. Mamy też nowoczesny sprzęt, który pozwala śledzić każdy ruch nieprzyjaciela. Ruskim dokopali, ale nam nie dadzą rady - dodaje.

Rosomak jak BWP?
Coraz wyraźniej widzę, że "9. kompania" to dla polskich żołnierzy na misji w Afganistanie instrukcja wojny. Korzystają z niej również ci, którym już na miejscu odechciało się wojny, mieszkania w namiotach i wyjeżdżania na patrole. Ci ostatni na pamięć znają scenę, w której po uderzeniu ręcznym granatnikiem RPG - kiedyś ulubioną bronią mudżahedinów, a dziś talibów - spektakularnie wybucha opancerzony bewup (bojowy wóz piechoty). Po jej obejrzeniu część żołnierzy ma poważne wątpliwości: czy aby Rosomak nie rozpadnie się tak samo? Czy aby nie zginą tak żałośnie jak Ruscy? I wreszcie - czy aby warto nadstawiać tyłek?


"Jak walną z RPG, to już po nas. Z tyłu maszyny, podobnie jak w BWP, ściśnięta jak sardynki w puszce siedzi drużyna desantowa. Od płomieni usmaży się żywcem, a wieżyczka strzelnicza wyleci pod ciśnieniem do góry. Chyba że zaczniemy spieprzać przez tylne włazy. Zresztą. I tak źle, i tak niedobrze, bo uciekając, trafimy pod ostrzał z karabinów" - tłumaczy mi jeden z żołnierzy.

Ta opowieść - pamiętam to doskonale - jest żywcem wyjęta z filmu Bondarczuka. Scena po scenie, łącznie z puentą: wylatującą na kilka metrów do góry wieżą wozu opancerzonego i smażącą się drużyną sowieckiego desantu, która nie ma, gdzie uciec.

Po opowieści o Rosomaku (czy raczej o BWP) żołnierz snuje poważną filozoficzną refleksję. "O Afganie trzeba wiedzieć jedno: jeszcze nikt nie wygrał tu wojny" - mówi, przybierając mentorski wyraz twarzy. A ja znów mam przed oczami scenę, w której te same słowa wypowiada filmowy oficer wywiadu GRU, chudy pan ze smutną, opaloną afgańskim słońcem twarzą, który szkolił sowieckich spadochroniarzy. On też zniżał głos, też znał "prawdę o wojnie". "Nikto i nikogda nie sumieł zawojewat Afganistan" - powtarzał.

Klątwa Afganu
Reżyser "9. kompanii" zwierzał się wielokrotnie w wywiadach, że spodziewał się krytyki za wybielanie Armii Czerwonej. Przez myśl mu pewnie jednak nie przeszło, że będzie miał wpływ na NATO-wskich żołnierzy. Przed wylotem do Polski usłyszałem jeszcze niejedną historyjkę rodem prosto z filmu. W każdej z nich mity mieszały się z rzeczywistością.


"Widziałeś, jak ze stingera Afgańce zestrzelili ruskiego transportowca nad Bagram?" - pyta starszy szeregowy Marcin, a mnie po plecach przechodzą ciarki. Niedługo sam wsiądę do samolotu. Nie lubię latać nawet na trasach cywilnych, a co tu dopiero mówić o Afganistanie. Marcin nie daje jednak za wygraną. Przypomina, jak w filmie Bondarczuka An, który przywiózł sowieckich spadochroniarzy z 9. kompanii do Bagram, w powrotnej drodze został trafiony rakietą. Tę scenę też doskonale pamiętam - najpierw samolot majestatycznie wzbija się w powietrze i ostro skręca, by nie zahaczyć o otaczające Bagram góry. Chwilę później mudżahedini odpalają w jego kierunku dwie rakiety. Jedna chybiła, druga idealnie trafiła w ogon. Piloci nerwowo próbowali zawracać na lotnisko, by nie rozbić się o wysokie góry. Niestety w końcu z wielką siłą uderzyli o pas i natychmiast spłonęli. Po lotnisku zaczęły szaleć resztki samolotu.

Ten widok jest tak sugestywny, że sam się zastanawiam, czy nie podzielę przy starcie losu filmowych Rosjan. "Nie. To tylko film, nie ma co się przejmować" - myślę sobie, ale zaraz próbuję przekonać sam siebie, że to tylko fikcja.
Spakowany wychodzę na papierosa. Po bazie kręcą się funkcjonariusze BOR, którzy przylecieli do Bagram na jeden dzień z marszałkiem Sejmu. Ubrani w spodnie koloru khaki i kamizelki taktyczne puszą się przed żołnierzami. "Patrz na nich - mówi mi żołnierz. "Na jeden dzień przyjechał, a pewnie w Polsce będzie mówił, że jest "po Afganie" - podśmiewa się, znów używając filmowego słówka. "On już czuje się - jak Rosjanin - weteranem Afganu".