Im bliżej wyborów w Wielkiej Brytanii, tym częściej pojawia się temat imigrantów, polityki imigracyjnej i tym ostrzejsza jest debata. Ton nadaje eurosceptyczna UKIP, z jej liderem europosłem, Nigelem Farrage’m na czele. Konserwatyści Davida Camerona, walcząc o głosy wyborców, wchodzą w tę retorykę i podbijają stawkę. Stąd co jakiś czas pojawiające się pomysły, by np. ograniczać przywileje socjalne dla przybyszów. Są także koncepcje, by ściślej kontrolować to, ile i jakich osób osiedla się w Wielkiej Brytanii. Ostatnio jeden z polityków UKIP stwierdził, że wzorem dla Londynu powinny być dwa kraje, nienależące do Unii Europejskiej (i to nie przypadek, podkreśla polityk, bo to Unia narzuca złe rozwiązania): Szwajcaria i Australia, które mają bodaj najlepszy model polityki imigracyjnej.

Reklama

Czy rzeczywiście? Szwajcaria stereotypowo uważana jest za oazę spokoju, bezpieczeństwa i luksusu. A do tego kraj rzekomo prowadzący restrykcyjną politykę imigracyjną, która zwiększa dobrobyt ogólny. To w takim razie jakim cudem w tejże Szwajcarii jest ponad półmilionowa diaspora kosowskich Albańczyków, która choć sama w sobie nie byłaby niczym złym, gdyby nie była oparta na strukturach mafijnych? Tymczasem każdy Albańczyk musi – nawet jeśli tego nie chce - oddawać haracz na tzw. fundusz ojczyźniany (z którego kupowana jest broń, a także narkotyki). Czy taki model integracji może być podawany jako wzorcowy? Jeśli tak, to wieszczę Brytyjczykom świetlaną przyszłość.

Brytyjscy politycy, którzy grzmią o ograniczeniu imigracji, zachowują się w myśl polskiego ludowego przysłowia: słyszą dzwony, ale nie wiedzą z jakiego kościoła. Bo faktem jest, że model integracji w Wielkiej Brytanii się nie sprawdził, a imigranci stanowią rzeczywisty problem. Ta część diagnozy jest słuszna. Ale błędem jest łączenie porażki systemu imigracyjnego z rozszerzeniem Unii Europejskiej i swobodą przepływu ludności, będącą jednym z filarów Unii. Bo to nie Polacy, Litwini czy Czesi stanowią problem. Problemem są imigranci z krajów islamskich. Ci, którzy są już często drugim pokoleniem w Wielkiej Brytanii. I którzy przybyli tu na długo przed 2004 rokiem. Oczywiście nie można stosować odpowiedzialności zbiorowej i wszystkich muzułmanów a priori uważać za morderczych fanatyków. Oczywiście, jest wielu pracujących rzetelnie i żyjących normalnie wyznawców islamu. I oni są największymi ofiarami fundamentalistów islamskich z jednej strony, a z drugiej ofiarą stereotypów (na zasadzie każdy Arab-muzułmanin to terrorysta).

Ale trzeba pamiętać jednocześnie, że to nie Polacy czy Słowacy stali za zamachami na metro i autobusy w Londynie w 2005 roku. To nie Litwini czy Węgrzy zasilają szeregi ISIS. To nie Łotysze czy Bułgarzy maczetą odcięli głowę brytyjskiemu żołnierzowi.

Polacy, bo oni są najliczniejszą grupą przybyszów, co najwyżej robią awantury po pijanemu, okradają siebie nawzajem i korzystają z opieki socjalnej. Ale to wyjątki. Bo większość Polaków, pracując i wykonując często prace, jakich nie chcą się podjąć autochtoni, przyczynia się do wzrostu gospodarczego Wielkiej Brytanii. Nie mówiąc o tym, że są też i to całkiem liczni wykształceni Polacy pracujący jako wyspecjalizowani eksperci.

Jednak poprawność polityczna – wciąż, wbrew pozorom, pokutująca na Zachodzie, sprawia, że islamiści są świętymi krowami. I nawet rzekomo bezkompromisowy UKIP nie odważy się ich zaatakować. Zapewne bojąc się podłożenia bomby przez islamistów w rewanżu. Chłopcami do bicia stają się więc Polacy (podobnie jak to ma miejsce w Holandii w przypadku frakcji Geerta Wildersa). Bo cóż mogą zrobić w odwecie Polacy? Nic, co zagroziłoby bezpieczeństwu Wielkiej Brytanii. Z podobnych powodów równie wygodnie jest stosować retorykę antyunijną. Bo jest ona najbezpieczniejsza.

Przykre, że to właśnie polscy imigranci stają się ofiarą przedwyborczej walki w Wielkiej Brytanii i jednocześnie poprawności politycznej. Większość z nich nie zasłużyła na takie traktowanie.