Jestem pod ogromnym wrażeniem postępu, jakiego w ostatnich latach dokonali Koreańczycy. W zaskakująco krótkim czasie udało się im wdrapać się na fotel zajmowany od dziesięcioleci przez Japończyków i zepchnąć ich z niego bez zbędnych ceregieli, fanfar i rozdmuchiwania sprawy. Po prostu dali im kopa w tyłek. Na wielu płaszczyznach. Weźmy taki sprzęt elektroniczny: jeszcze 10–15 lat temu każdy normalny człowiek marzył o telewizorze Sony, wieży Panasonica i laptopie Toshiby, podczas gdy wyrażenie „koreańska technologia” kojarzyło się wyłącznie z jakimś tajemniczym sposobem opiekania psa. Tymczasem dzisiaj w naszych domach stoi pełno wyświetlaczy w rozmiarze Australii opatrzonych znaczkami Samsunga albo LG, które w kategorii „value for money” zdają się być bezkonkurencyjne.
Pralki, lodówki, odkurzacze, telefony, szczoteczki do zębów, aparaty słuchowe, maszynki do mięsa, sokowirówki, wibratory, komputery, sterowniki do wyrzutni rakiet, stymulatory sutków – te i wiele innych rzeczy to dziś domena narodu, w którym osobniki mierzące 1,5 metra wzrostu uznawane są za wysokie i postawne. Narodu, którego język przypomina szczekanie upitego labradora. I któremu filozofia konfucjańska każe kłaniać się tak nisko i tak często, że w zasadzie wygodniejsze i bardziej sensowne byłoby chodzenie cały czas na czworakach. Jak to możliwe? No więc Koreańczycy mają aktualnie tę przewagę nad Japończykami, że uwielbiają podpatrywać i kopiować, a przez to szalenie szybko się uczą. Podczas gdy przeciętny pracownik Toyoty przez cały dzień myśli głównie o tym, w jaką dziwną rzecz wsadzi swojego wacka tego wieczoru, to w Kii i Hyundaiu kombinują, jak wsadzić zawieszenie z golfa do swoich nowych kompaktów tak, żeby nikt się nie pokapował.
Pamiętam, jak jeszcze 10 lat temu, kiedy spacerowałem po targach samochodowych w Genewie czy we Frankfurcie, w oczy rzucali mi się Koreańczycy wczołgujący się pod najnowsze osiągnięcia motoryzacji i robiący zdjęcia najmniejszym częściom w ich podwoziach. Wyposażeni w suwmiarki, poziomice i ołówki dokładnie mierzyli i sprawdzali najdrobniejsze elementy, a następnie wszystko skrupulatnie odnotowywali w swoich kajetach. Japończycy pod rękę z Niemcami stali wówczas z boku, wytykali ich palcami i z zadartymi w poczuciu wyższości nosami mówili: „Nie dacie rady. Wasze auta zawsze będą wyglądały jak zawartość koziego żołądka i miały jakość świecowych kredek”.
Tymczasem okazało się, że filozofia polegająca na podglądaniu i wzorowaniu się przyniosła zaskakujące rezultaty. Tak zaskakujące, że na tegorocznych targach w Genewie widziałem jakiegoś bardzo ważnego człowieka z Volkswagena na stoisku Kii, który pokazywał jakiś model swoim trzem niższym rangą kamratom. Najpierw wskazał na bagażnik i zapytał ich: „Dlaczego wy nie potrafiliście tego tak zrobić?”. A gdy zamiast jednoznacznej odpowiedzi usłyszał tylko przeciągłe „Yyyyyy....” oraz „Eeeee....”, zrobił się bardzo czerwony, bardzo zły i bardzo pobudzony. Z potoku słów, który wypłynął nagle z jego ust, zrozumiałem tylko tyle, że jednego ze swoich towarzyszy kazał rozstrzelać, a drugiego zwolnił. Zaś do trzeciego krzyczał coś o lewatywie i tłumiku passata, wykonując przy tym gest Kozakiewicza.
Reklama
Niemcy i Japończycy mają poważne powody, aby czuć się zaniepokojeni poczynaniami Koreańczyków. I nie doszedłem do tego wniosku po teście luksusowego hyundaia genesisa, oryginalnej kii soul czy limuzyny Optima. Przekonał mnie o tym hyundai i20, z którego dopiero co wysiadłem – mały miejski hatchback. Auto z samego dołu motoryzacyjnej hierarchii. Bardzo dobrze wygląda i ma – jak na swoją klasę – dużo miejsca we wnętrzu oraz prawie 340-litrowy bagażnik. Jest przy tym wykonany lepiej niż niejeden europejczyk. Nawet zwykły plastik, z którego wykonano większość elementów deski rozdzielczej, sprawia wrażenie porządnego i trwałego. Obsługa jest banalnie prosta, a na szczycie konsoli środkowej znalazło się coś, czego brakuje mi w większości nowych samochodów: fabryczny uchwyt do smartfona z wbudowanym gniazdem do ładowania i synchronizacji z radiem. W ten sposób tanim kosztem wyposażono i20 w nawigację, bibliotekę muzyczną i zestaw głośnomówiący.
Komfort, wyciszenie wnętrza, fotele, układ kierowniczy – w absolutnie wszystkich tych kategoriach mały hyundai dogonił swoich konkurentów, a większość z nich nawet wyprzedził. Oczywiście prowadząc go, nie doznacie żadnego olśnienia, z podniecenia nie stwardnieją wam sutki i nie będziecie wstawać w środku nocy tylko po to, żeby sobie na niego popatrzeć. Ale naprawdę trudno mi sobie wyobrazić lepszy zwykły miejski samochodzik. Kupując go, musicie tylko wystrzegać się najmniejszego 75-konnego silnika benzynowego. Da się go przełknąć, jeżeli podróżujecie tylko od skrzyżowania do skrzyżowania, a pomiędzy tymi podróżami robicie 15-minutowe przerwy na papierosa. Spróbujcie jednak tylko zbliżyć się do tablicy „koniec terenu zabudowanego”, a wszystkie te konie w popłochu rozbiegną się po lasach i polach. Pod maską nie zostanie żaden, w związku z czym i20 w ogóle nie będzie się rozpędzać. Próbowałem zmierzyć czas, w jakim przyspiesza do autostradowych 140 km/h, ale skończył mi się kalendarz. Płyty tektoniczne mają w sobie więcej wigoru niż ta wersja. Na szczęście w ofercie jest jeszcze 100-konny benzyniak. Ale nie powiem wam, jak jeździ, bo w dniu, w którym miałem go odebrać, zepsuł mu się zamek w bagażniku. Możliwe, że zaryglował się w nim jakiś Niemiec z Volkswagena, który bada, jak Koreańczykom udało się zmieścić tyle przestrzeni w tak małym aucie. Albo jakiś Japończyk, którego wacek zaklinował się w gnieździe zapalniczki...