Do rozstrzygnięcia wyborów prezydenckich jeszcze bardzo daleka droga, ale po prawyborach w Iowa sygnał jest już jasny: Amerykanie chcą, aby ich nowy przywódca jak najmniej przypominał dotychczasowego.

Reklama

Do tego stopnia, że po raz pierwszy w historii poważnie rozważają posłanie do Białego Domu kobiety, Murzyna, Latynosa czy mormona. Ten, kto potrafi rozbudzić w nich nadzieje na radykalną zmianę, przedstawić program poprawy życia milionów, wygra pojedynek. Na razie najlepiej wychodzi to Barackowi Obamie.

Taki jest skutek narastającej frustracji ośmioletnimi rządami George’a Busha. Od wielu miesięcy zaledwie 1/3 Amerykanów deklaruje zaufanie do obecnego prezydenta. To najgorsze wyniki od skandalu Watergate i odejścia w niesławie Richarda Nixona 34 lata temu.

Złożyło się na to wiele przyczyn. Zapewne najważniejszą jest bilans wojny z terrorem, bo to ona, wedle wielokrotnych deklaracji samego Busha, jest priorytetem obecnej prezydentury. Jednak pięć lat od rozpoczęcia interwencji w Iraku przywrócenie stabilności w tym kraju wydaje się równie odległe, jak w chwili obalenia reżimu Saddama Husajna. Wciąż na wolności pozostaje Osama bin Laden, a na horyzoncie coraz wyraźniej wyłania się nowy wróg numer jeden Ameryki - Iran.

Reklama

W tej sytuacji Amerykanie nie tylko podają w wątpliwość skuteczność swojego przywódcy, ale coraz częściej zastanawiają się, czy powoli nie przemija epoka, w której Stany Zjednoczone były jedynym, niepokonanym supermocarstwem świata.

Coraz bardziej wątpliwe okazują się też recepty ekonomiczne neokonserwatystów i obecnej administracji. Co prawda wielkie korporacje rzadko kiedy miały tak duże zyski jak w ostatnich latach, jednak od 2000 r. realne dochody przeciętnej amerykańskiej rodziny nie drgnęły, za to dysproporcje w poziomie zamożności różnych warstw społecznych nie były tak duże od lat 30.zeszłego wieku.

Załamanie dolara i rosnący deficyt handlowy powodują, że Ameryka coraz bardziej wątpi w zdolność do podjęcia wyzwań globalizacji, a w szczególności wyjścia obronną ręką z rywalizacji ze wschodzącą potęgą Chin.

Reklama

Jak sobie poradzić z tym problemami? Żaden z czołowych kandydatów w tych wyborach nie ma na to precyzyjnej odpowiedzi. Wszyscy pozostają na etapie sloganów i lepiej lub gorzej sformułowanych pytań. Dlatego dawno nie było w Stanach Zjednoczonych kampanii, w której faworyci zmienialiby się tak często. Po stronie Republikanów jeszcze latem zeszłego roku mimo podeszłego wieku był nim John McCain, bo wielu Amerykanów uwierzyło, że bohater z Wietnamu o niespotykanej odwadze zdoła doprowadzić do zwycięstwa w Iraku.

Potem jego miejsce zajął Rudy Giuliani, choć były burmistrz Nowego Jorku swoimi poglądami zaprzecza niemal wszystkiemu, w co wierzy konserwatywna Ameryka: wierności małżeńskiej czy zakazowi związków gejowskich i przeprowadzania aborcji. Po prawyborach w Iowa niespodziewanie liderem okazał się Mike Huckabee, "człowiek znikąd", który z kolei "wierzy każdemu słowu w Biblii", ale przede wszystkim potrafi ująć najbiedniejszych Amerykanów niezwykle skromnym sposobem bycia.

To jednak, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, do Demokratów będzie w tych wyborach należało zwycięstwo. A tu niespodzianek też nie brakuje. Wydawało się, że skuteczna aż do bólu machina wyborcza doprowadzi Hillary Clinton do pewnego zwycięstwa. Ale w Iowa całkowicie zawiodła. Okazało się, że Amerykanie chcą zmian, a nie powtórki z kierowania państwem przez Billa Clintona, tyle że z tylnego siedzenia.

W kategorii nowości Obama nie ma jak na razie równego sobie rywala. Od dawna Ameryka nie miała tak niezależnego od waszyngtońskiego establishmentu kandydata - w ogólnokrajowej polityce jest obecny jako senator z Chicago zaledwie od trzech lat.

Nigdy też Murzyn nie miał realnych szans na zwycięstwo w wyścigu o Biały Dom: Obama jest wręcz jedynym czarnoskórym w obecnym Senacie. Trudno też znaleźć w XX w. amerykańskiego prezydenta, którzy wywodziłby się z tak niskich warstw społecznych.

Amerykanie coraz poważniej rozważają jednak oddanie swojej przyszłości w tak mało znane ręce, bo słowem, ale i osobistym przykładem Obama przekonuje ich, że może zmienić ich kraj nie do poznania.

W przeciwieństwie do opływającego od dzieciństwa w dostatki i związanego z wielkim biznesem Busha, czarnoskóry demokrata już po uzyskaniu prestiżowego dyplomu Uniwersytetu Harvarda potrafił odsunąć karierę, aby zająć się poprawą losu najbiedniejszych mieszkańców Chicago.

Dziś senator obiecuje, że w ciągu czterech lat obejmie wszystkich obywateli kraju choćby podstawowym ubezpieczeniem zdrowotnym, obciąży podatkami bogatych w takim samym stopniu, jak biednych, zapewni godziwe szkolnictwo nawet najuboższym, wyprowadzi wojska z Iraku i zapobiegnie następnej wojnie z Iranem.

"Jesteśmy jednym narodem, jednym państwem. Nadeszła godzina zmiany" - przekonywał w miniony piątek na triumfalnym wiecu w Iowa zwycięski Obama. Większość Amerykanów zbyt twardo stąpa po ziemi, aby w to do końca uwierzyć. Ale każdy chce choć przez chwilę pomarzyć.