"Było kilka minut po dwunastej w południe, kiedy na zatłoczone sarajewskie targowisko Markale, nieopodal ulicy Marszałka Tito, spadł studwudziestomilimetrowy pocisk moździerzowy. "Niektórzy ludzie zostali dosłownie rozerwani na kawałki" - opowiadali świadkowie masakry - "Głowy i kończyny były odcięte od ciał". Szpital Koszevo w sekundę zapełnił się ofiarami ostrzału przywożonymi z targowiska ambulansami, prywatnymi samochodami lub wręcz przynoszonymi na piechotę. Wstrząsające zdjęcia i relacje z masakry zdominowały tego dnia serwisy informacyjne na całym świecie" - tak tragedię sprzed dokładnie 14 lat wspomina twórca blogu "Serbia, Bośnia, Chorwacja, była Jugosławia".

Reklama

To właśnie wtedy, 5 lutego 1994 r. w Sarajewie, reporter wojenny z Polski Paweł Kudzia zrozumiał, że dziennikarstwo to dla niego za mało. Że nie wystarczy już być tylko widzem i komentatorem zdarzeń, okiem i przekaźnikiem informacji. "Tamtego dnia byliśmy z fotografem Piotrem Liszkiewiczem w ministerstwie, nieopodal targu Markale. Próbowaliśmy załatwić pozwolenie na wejście na linię frontu, gdy na targ runął pocisk moździerzowy" - wspomina Paweł Kudzia. Gdy przybiegliśmy na miejsce, wszystko było w strzępach. Zobaczyłem oderwaną nogę. Przylepiła się do niej cena - 100 DM (marek niemieckich). Piotr robił zdjęcia i próbował pomagać rannym. W końcu i ja niezdarnie przyłączyłem się. To wtedy chyba przekroczyłem pewną granicę i już nie było odwrotu.

5 lutego 1994 r. na rynku w Sarajewie pocisk zabił 68 osób, a 197 (inne źródła mówią o 144) zostało rannych. Po tym wydarzeniu Kudzia coraz rzadziej przywoził z Sarajewa materiał na artykuł, coraz częściej natomiast wracał tam, wioząc z Polski prowiant, opatrunki, środki higieny osobistej. I coraz częściej ludzie przestawali być bohaterami jego tekstów, a stawali się jego rzeczywistością.

"Moją tłumaczką była Jasmila Zbanić, dziś znana jako reżyserka filmu "Grbavica", za który dostała Złotego Niedźwiedzia na MFF w Berlinie, wówczas studentka akademii teatralnej w Sarajewie" - opowiada Kudzia. "Bardzo chciała zrobić przedstawienie o Aztekach. Potrzebowała akcesoriów w kolorze złota. Marzenie w oblężonym Sarajewie nie do zrealizowania. Przywiozłem jej więc z Polski złote rzęsy, peruki, farby do ciała. Zaprosiła mnie na premierę, ale nie mogłem wtedy dostać się do miasta. Potem słyszałem o reakcjach widzów, którzy zobaczyli złotych Azteków i konkwistadorów. Jeszcze mocniej do mnie dotarło, że pomagając ofiarom wojny, nie wystarczy zaspokoić ich podstawowych potrzeb, trzeba zrobić wszystko, żeby nie stracili poczucia godności i samodzielności".

Reklama

Kudzia coraz częściej i na coraz dłużej zostawał w Sarajewie. Pierwsze wyjazdy do Bośni możliwe były dzięki temu, że Janina Ochojska zabierała dziennikarzy do konwojów z pomocą humanitarną. - Po kilku miesiącach Janka zaproponowała mi, żebym przyłączył się do jej organizacji - wspomina Kudzia. "Miałem 24 lata. To było nowe, wielkie wyzwanie, zaszczytna działalność. Zostawiłem więc pracę dla <Super Ekspressu> i karierę reportera wojennego, a zająłem się pomocą humanitarną".

Dziennikarstwo pozwoliło Kudzi dość szybko zrozumieć, na czym polega pomaganie. Że to nie robienie czegoś za ludzi, ale współdziałanie z nimi. Że to jak zbieranie materiału do artykułu - trzeba dokładnie zgromadzić informacje o potrzebach i możliwościach bohaterów, dotrzeć do rzeczy dla nich najważniejszych, słuchać, a następnie dostosować do tego narzędzia i działanie. I włączyć bohaterów w pisanie tekstu.

Po trzech latach pracy w Polskiej Akcji Humanitarnej Kudzia zatęsknił za odkrywaniem nowych lądów. I ponownie wywrócił swoje życie do góry nogami. Wziął udział w prekursorskich projektach telewizyjnych, a później internetowych. Pracował z Teresą Torańską przy realizacji talk-show "Teraz Wy" i z Alicją Albrecht przy "Adwersarium, czyli sztuka władzy".

Reklama

Pisał też scenariusze, próbował swoich sił jako kierownik produkcji w TV i producent. Gdy na rynek trafiły pierwsze portale internetowe, znów stanął na progu kariery i pieniędzy. Jeśli poczekałby dwa miesiące, spółka internetowa, w której zajmował stanowisko menedżerskie, weszłaby na giełdę. - Naprawdę przeżywałem wtedy cudowny okres - wspomina Kudzia. "Spotkałem miłość swojego życia i miałem przed sobą niezłe perspektywy rozwoju zawodowego. I właśnie wtedy zadzwoniła do mnie Janka Ochojska".

Szefowa PAH znów zaproponowała Kudzi współpracę. Tym razem stworzenie stałej misji humanitarnej w Czeczenii. "Po 1,5 miesiąca bycia razem z kobietą swojego życia powiedziałem jej, że dostałem propozycję rzucenia intratnej posady i wyjazdu na pół roku do Czeczenii" - opowiada. "A moja przyszła żona na to: Jedź! I tak dwa tygodnie po zaręczynach wyjechałem".

Rok później, w 2002 r. podczas naszej podróży poślubnej pochłaniałem już książki o Afganistanie. Zaraz potem wyjechałem na misję do Kabulu. Czeczenia, Afganistan, Irak, Korea Północna, Sri Lanka. Krótkie lub długie pobyty na tworzonych misjach.

Znów minęło kilka lat i znów w Kudzi odezwała się tęsknota za odkrywaniem nowych lądów, a może potrzeba, by osiąść w jednym miejscu na stałe? Myśli o powiększeniu rodziny. "Nie chciałem już wyjeżdżać na długie miesiące, nie chciałem rozstawać się z domem. Ale przede wszystkim chciałem połączyć swoje doświadczenia, umiejętności i kontakty zdobyte dzięki pracy w różnych mediach, pracy w sektorze pozarządowym, pracy w PR, w sektorze komercyjnym i wykorzystać je do robienia czegoś dobrego" - wyznaje.

W ten sposób zaczęła się jego przygoda ze społeczną odpowiedzialnością biznesu (CSR). CSR to sposób zarządzania firmą, który pomaga jej osiągać biznesowe cele z jednoczesnym uwzględnieniem pracujących dla niej ludzi, ludzi poza nią, środowiska, społeczeństwa, prawa. Poza zyskami CSR przynoszą wręcz oszczędności. Jednym z narzędzi CSR jest wolontariat korporacyjny. -"To moje największe wyzwanie zawodowe. Jest trochę jak "suma wszystkich strachów" różnych ludzi" - śmieje się Kudzia. Od trzech lat jest menadżerem ds. CSR w firmie AmRest.

"Pamiętam, jak pierwszą 3-letnią strategię rozwoju przygotowało dla PAH dwóch menedżerów z wielkim doświadczeniem korporacyjny" - opowiada Kudzia. - Poświęcili na to trzy miesiące swojego czasu i nie wzięli złotówki. Ich pomoc była nieoceniona, bo żadnej organizacji pozarządowej nigdy nie byłoby na nią stać. Teraz jestem po drugiej stronie lustra i mogę rozwijać takie partnerstwo, byśmy wspólnie - wielkie firmy i trzeci sektor - poznawali się i mogli działać na rzecz potrzebujących". A to dla Pawła w życiu najważniejsze. Czy żałował jakiejś decyzji? "Nigdy. Nawet wtedy, gdy zmiana zajęcia wiązała się z coraz mniejszymi zarobkami. Był przecież taki czas, że moje pensje malały czterokrotnie. Ale nigdy pieniądze nie były najważniejsze. Nie one stanowiły cel w moim życiu".

Gdyby próbować odkryć, skąd w tym dziś już 37-latku wzięła się ta nieodparta chęć zdobywania nowych ziem i niesienia pomocy potrzebującym, odpowiedziałby zapewne, że to kwestia albo genów, albo wychowania, albo... wpływu dziadka.

"Mój dziadek po prostu pokazywał swoim życiem, jak żyć i być porządnym człowiekiem" - twierdzi Kudzia. "Gdy umarł, musiałem sprzedać jego piękne gospodarstwo na Dolnym Śląsku. Kiedy sprzątałem dom przed sprzedażą, na strychu znalazłem list z namiarami na poprzednich niemieckich właścicieli. Pomyślałem, że to oni powinni mieć prawo pierwokupu. Skontaktowaliśmy się z nimi. Nie myśleli co prawda o dawnym majątku, ale przyjechali w odwiedziny. Zaczęli wspominać, jak dziadek mimo wielkiego tempa wysiedlania pozwolił im mieszkać tak długo, aż znajdą sobie coś po drugiej stronie granicy. I zabrać tyle swojego dobytku, ile tylko mogli". "A nasze dzieci i my - powiedział - przecież możemy mieszkać razem" - przytaczali jego słowa. Wspominali go ciepło i z szacunkiem. Dziadek sam nigdy o tym nie opowiadał i ta skromność była piękna. A przy tym zawsze starał się robić trochę więcej, niż musiał. "Chyba ludzi tak naprawdę poznajesz w sytuacjach ekstremalnych. I nie musi to być od razu sytuacja wojenna. Wystarczy np. nonkonformizm i odwaga trzymania się zasad w pracy i życiu codziennym. To nie zawsze jest łatwe. To nie zawsze przysparza przyajciół, ale tych, których zyskujesz dzięki temu, możesz być pewien już do końca. Od siedmiu miesięcy jestem szczęśliwym tatą. Kolejna sytuacja ekstremalna w moim życiu (śmiech). Jeżeli mój synek kiedyś spotka którąś z ofiar wojen lub katastrof, której pomagałem, i usłyszy od nich jakieś dobre słowo o tym, co i jak tam robiłem, to znaczy, że zasługuję na ksywę, którą mam wśród przyjaciół: Dziadek. (śmiech)"