Rok temu Donald Tusk doszedł do władzy dzięki własnej zręczności i determinacji. Polakom obiecał za dużo i za mało. Za dużo, bo gdy dziś czytamy wyborcze programy PO, uśmiechamy się choćby nad liczbą 50 mostów, jakie mają powstać w cztery lata. I za mało, bo zniknął, rozmył się firmowany niegdyś przez Jana Rokitę ambitny program naprawy państwa na rzecz kosmetyki, małego realizmu, który premier zachwala jako cnotę.
Ale Platforma ma jeden atut - owego premiera właśnie. Obdarzonego społeczną empatią i łatwo się uczącego. Taki lider to dla partii skarb. Jest zdolny do ucieczki do przodu. Zawsze może porzucić jałowy bieg, dobrać sobie nowe cele i ludzi. Zawsze może... no właśnie, czy może?
Ludwik Dorn powiedział przed laty trafnie, że budynek kancelarii premiera wysysa ludziom mózgi. Nie myślał o ekipie Tuska - jej nie było nawet w planach, ale warto tę uwagę pamiętać. Każde centrum rządowe, przynajmniej w Polsce, szybko ulega tym samym chorobom. Bezradność wobec nadmiaru spraw, krótka ławka współpracowników, kiepskie poinformowanie, za to szybko pojawiające się przekonanie: źli ludzie nie doceniają nas. A na końcu zdradliwe poczucie, że jest się w oblężonej twierdzy.
Donald Tusk jest szczególnie podatny na te zagrożenia. Przychodził oklaskiwany przez większość mediów i opiniotwórczych środowisk głośniej niż poprzednicy. Do dziś wpływowi komentarzy i intelektualiści każą go Polakom obdarzać zaufaniem z jednego powodu: nie jest Kaczyńskim. W takich okolicznościach łatwo zatracić miarę. Zagubić się we własnej propagandzie. Nie mam nawet pretensji do Tuska, gdy opowiada nam, że za to, co się rządowi nie udało, odpowiada prezydent, choć ten nie zdążył jeszcze niczego porządnie zawetować. Politycy mówili w Polsce nie takie rzeczy. Kłopot zacznie się, gdy Tusk sam w to uwierzy. A na ile pamiętam poprzednich premierów, jest to możliwe.
A z drugiej strony jako lider opozycji w poprzedniej kadencji to właśnie Tusk wyśrubował oczekiwania wobec władzy. Naśladując styl Leszka Millera wobec AWS, mówił o ekipie PiS jako "ofermach", które nie umieją budować dróg. A dziś, gdy dziennikarz TVN niezbyt napastliwie przypomina mu tę wypowiedź i rozlicza z kilometrów autostrad zbudowanych przez niego, sprawia wrażenie szczerze zdziwionego.
Można się łudzić: mnie kochają tak bardzo, że mnie się to co innym nie przydarzy. Może tak, może nie - Miller miał budować imperium na dziesięciolecia, dziś po gruzowisku hula wiatr. Panie premierze, łaska wyborców jeździ w Polsce na wyjątkowo pstrym koniu, więc warto się czasem przeglądać w oczach krytyków. Nawet jeśli buduje pan dla młodzieży "Orliki", które są naprawdę fajną rzeczą.