Wicepremier Jarosław Kaczyński i minister Mariusz Błaszczak ogłosili, że Wojsko Polskie ma być znacznie większe. Mowa o 250 tys. żołnierzy zawodowych i 50 tys. WOT. Krytycy mówią, że takie liczby są nierealne. Jak pan się do tego odniesie?
Jestem z tej grupy oficerów, która jest przekonana, że potrzebujemy zwiększenia liczebności Sił Zbrojnych. I to mimo tego, że "wychowałem się" w Wojskach Specjalnych, gdzie jedną z fundamentalnych zasad jest teza, że "jakość jest lepsza niż ilość". Niemniej, myśląc poza kontekstem kultury organizacyjnej najmniejszego rodzaju sił zbrojnych, nie jest możliwe zbudowanie odporności państwa w oparciu o powtarzaną od trzech dziesięcioleci tezę o "małej, ale dobrze wyposażanej armii". Wiele do myślenia zwolennikom małej armii powinien dać tlący się konflikt w Donbasie od wielu lat angażujący znaczne zasoby ukraińskiego wojska czy rosnący udział wojska w utrzymaniu bezpieczeństwa na części naszej granicy, co może potrwać nawet lata.
Ale 300 tys.? Prawie co setny Polak w siłach zbrojnych?
W Izraelu, który liczy niemal 9 mln mieszkańców, w służbie czynnej jest 180 tys. żołnierzy - co 50. obywatel. Nie liczę rezerw, których szkolenie jest nieporównywalne z innymi państwami. Wielu ekspertów uważa Izraelskie Siły Obronne (IDF) za najlepiej przygotowane do przyszłych konfliktów. Dzięki relatywnie dużej liczebności IDF odgrywają istotną rolę: kształtują charakter i odporność zarówno instytucjonalną państwa, jak i indywidualną swoich obywateli, są głównym spoiwem państwa poddanego ciągłej presji zagrożeń. W tym miejscu warto zadać sobie pytanie, w jaki sposób taką odporność państwa w obszarze obronnym osiągniemy, projektując małe i zawodowe Siły Zbrojne? Na dodatek w społeczeństwie o jednym z najniższych na świecie współczynniku posiadania broni palnej przez obywateli.
Reklama