Jeśli wybory europejskie traktować jako sprawdzian trendów wewnętrznych w państwach Unii, to wynika z nich, że to europejska centroprawica ma szanse wyjść z tarczą ze smuty dzisiejszego wielkiego kryzysu. Z grubsza biorąc, oznacza to kontynuację z korektami dla Niemiec, Francji, Włoch i Polski oraz zmianę dla Anglii i Hiszpanii. To wcale niebłaha konkluzja, wziąwszy pod uwagę, że jeszcze parę miesięcy temu można było słyszeć chór głosów o końcu kapitalizmu. To prawda: obecna centroprawica ma po traumie z islamistami mniejszą wiarę w wolność jednostki, zaś po kryzysie finansowym – również w zalety wolnego rynku. „Liberalizm bez reguł się skończył” – orzekli tydzień temu Sarkozy i Merkel, a lubiący pajacowanie francuski prezydent nie tak dawno pozował do zdjęcia z wizerunkiem Marksa.

Reklama

Wszystko to jednak nie zmienia prawdy, że szóstka wygranych liderów centroprawu w dużych państwach Unii, to znaczy: Merkel, Sarkozy, Cameron, Berlusconi, Rajoy i Tusk, to jedyne w dzisiejszej Europie przywództwo, zdolne obronić wolność i rynkowy kapitalizm tak przed lewicą, jak i narodowcami. Być może z oportunizmu i pod społeczną presją doprowadzą Europę na skraj fali inflacyjnej, zignorują ustanowione przez swych poprzedników kryteria z Maastricht, będą protekcjonistycznie używać tzw. gospodarczego patriotyzmu. Być może poddadzą kontroli kamer większość naszego życia i spętają nas jeszcze bardziej jakimiś normami, dyrektywami i państwowymi nakazami bez sensu. Być może! Tyle tylko, że każda inna europejska drużyna zrobiłaby i tak to wszystko i jeszcze dużo zła więcej. I o to „dużo więcej” dzisiaj chodzi.

Zwycięska „szóstka” – to jak jeden mąż ekipa konserwatywna – jak mówią Anglicy – „przez małe c”. Ich konserwatywny stosunek do świata musi być pisany z małej litery, gdyż jest zwykłą kunktatorską zachowawczością. Jedyny Sarkozy wyglądał u początków na energicznego reformatora skostniałej V Republiki, ale dziś już wiadomo, że była to iluzja. Często w opozycji do swych prawicowych poprzedników (Merkel do Kohla czy Rajoy do Aznara) nie wierzą w idee, mają labilne poglądy, a jeśli nawet kiedyś mieli mocniejsze (Tusk czy Cameron), to sami się ich przestraszyli. W najbliższych latach nikt więc w Europie na serio nie „szarpnie cuglami”, nie przeprowadzi owych wyczekiwanych reform, które miałyby podnieść jakość coraz bardziej kiepskiej polityki albo uczynić Unię realnie konkurencyjną do walki o wpływ nad światem. To nie jest przywództwo Europy walczącej ani Europy promieniującej swymi wartościami. Dlatego właśnie to wszystko, co już zdołało się zakorzenić na naszym kontynencie, nie będzie zagrożone. I rzeczy dobre – prywatna własność gospodarki, wspólnota z Ameryką czy trend ku ujednolicaniu rynków. I złe – narastająca kontrola życia, obsesja wyzwolenia z religii, strach przed Rosją, klęska na polu konkurencyjności. Jeśli jest to mimo wszystko optymistyczne, to tylko dlatego, że zachowawcza szóstka nie wzmocni wprawdzie tego, co dobre, ale też nie przyspieszy procesów rozkładu, a nawet może je nieco przyhamować. Najprawdopodobniej to jest maksimum tego, czego na razie od polityki w Europie możemy oczekiwać.

Wynik wyborów europejskich ma również nikłe znaczenie dla politycznej przyszłości Unii. Jej rozwój podążać będzie wyznaczonym ostatnio torem. Po Lizbonie – żadnych nowych traktatów. Budżet lekko, acz nie twardo limitowany. Żadnych rozszerzeń (może poza Chorwacją). Silna międzyrządowa Rada i słaba wspólnotowa Komisja. Rolnictwo i spójność jako nieobanalne priorytety, choć ten ostatni trochę słabiej niż dotąd. I powolny wysiłek ujednolicania rynków. Trudno sobie wyobrazić bardziej umiarkowaną i bardziej nudną wizję Europy. Guy Verhofstadt znajdzie jeszcze więcej niż dotąd powodów, aby zarzucać Unii „brak ambicji”. Zaś socjaliści coraz głośniej będą powtarzać, że Komisja Europejska Jose Manuela Barroso „kocha bardziej rynek niż ludzi”. A przy następnych wyborach– w roku 2014 – jakiś nowy Ganley ponowi pytanie, czy w takim stanie wszystko to może tak po prostu trwać.

Reklama