Jakkolwiek trudne byłyby okoliczności i obskurne dziś otoczenie prezydenckiego pałacu, to zaprzysiężenie pozostanie wyjątkową chwilą w naszym kraju. Żadna z polskich prezydentur ani II, ani III RP nie była zwykła. Bo po prostu za mało ich mieliśmy, żeby wiedzieć, co jest normalnością, a co tylko jeszcze jedną kadencją wyrwaną dla naszej wolności.

Reklama

Wartko dziś skreślić kilka podniosłych słów, dać na msze w kościołach. To może trochę na przekór wszystkim stroniącym od patosu, tradycji, w dobie globalizmu unijnej integracji, Facebooka i tabletu. Ale ile takich żywych symboli mamy w historii naszej postrzępionej demokracji. Na co dzień celebrujemy ofiary kolejnych wojen, zrywów, katastrof, robotniczych buntów, rzadko mamy okazję cieszyć się symbolem czegoś, co mamy na co dzień. Co z każdą następną kadencję wsiąka w nasze polskie DNA.

Prezydentura Bronisława Komorowskiego przypada na jeden z najlepszych okresów w całej historii Polski. Na pewno łatwiej jest zasiadać dziś w fotelu prezydenckim, kiedy jesteśmy już w Unii Europejskiej i NATO. Fundamenty polityczne i ramy naszej gospodarki okrzepły. Czasy porównywalne mogą być tylko ze świetnością epoki zygmuntowskiej. Ale skoro już o historii, to pamiętamy, jak ulotne bywały te momenty chwały. Jak łatwo powodowani pychą i zaklinowani w politycznych sporach zapominaliśmy o tym, czemu zawdzięczaliśmy chwile świetności.

Cała władza wykonawcza jest dziś w rękach jednej partii. To potężny mandat do naprawy państwa i zaspokojenia odwiecznego kompleksu Polaków – zasypania przepaści cywilizacyjnej między nami a Europą Zachodnią. Przeprowadzenia nas z epoki transformacji do stabilizacji systemowej. Do pełnej wolności rynkowej, przejrzystości stanowienia prawa, większej samorządności, aktywizacji społecznej kosztem biurokracji i prawego wymiaru sprawiedliwości. Mniejsza o to, co może i ile ma władzy prezydent. Zapamiętamy go takim, jaką będzie ta nowa epoka.