Wojna walutowa nie jest zresztą modą ostatnich dni. Trwa co najmniej od dwóch dekad. Ile razy słyszeliśmy o konieczności podniesienia wartości juana? Ile razy amerykańska administracja usiłowała nakłonić Pekin do uległości w tej sprawie? Sztuczny kurs chińskiej waluty wobec dolara jest niczym innym jak wrogim aktem wojny walutowej.
Chiny muszą utrzymywać wycenę swojej waluty na poziomie niższym o 30 – 40 proc. wobec realnej wartości, aby ocalić niskie koszty produkcji. Nie ma co marzyć, by w najbliższych latach ewentualny spadek eksportu Państwa Środka po podwyższeniu kursu został zrównoważony przez wzrost podaży wewnętrznej. Nastąpi to dopiero wówczas, gdy profity ze wzrostu chińskiego PKB zostaną rozłożone – nawet niesprawiedliwie, ale przynajmniej równomiernie – na całe społeczeństwo, a nie tylko na komunistyczną elitę władzy i powiązane z nią kręgi biznesowe z wybrzeża Chin. Czyli – nigdy.
W Gyeongju przepadła z kretesem propozycja sekretarza skarbu USA Timothy’ego Geithnera, by członkowie klubu zobowiązali się do zmniejszenia deficytu w handlu między sobą. Chiny dyplomatycznie milczały, ale inne kraje z przewagą eksportu nad importem – Niemcy, Japonia i Rosja – odrzuciły ją z hukiem. Nie będzie zatem ani wyraźnej deprecjacji chińskiej waluty, ani równowagi w światowym handlu, a Ameryka odpowie na te niedogodności dodrukowywaniem dolara.
Termin „wojna” bardziej pasuje dziś do rzeczywistości gospodarczej i politycznej świata niż równowaga i porozumienie. Kursy walut są w niej tylko jedną z metod walki. G20, ONZ czy MFW nie powstrzymają tego trendu. Nie pomoże też ustąpienie na G20 przez kraje zachodnie nieco miejsca w MFW gospodarkom wschodzącym. Kryzys i stagnacja idą w parze z narodowymi egoizmami i skłonnością do ratowania się kosztem innych. Szaleństwo? Owszem, ale skuteczne, przynajmniej na krótką metę. Rachunki przyjdzie nam płacić dopiero za kilka, kilkanaście lat.
Reklama