Wszystko wskazuje na to, że to nie polski rząd, ale kanclerz Angela Merkel podniesie nam wiek emerytalny. W tym przypadku wyjdzie nam to tylko na dobre. Świadczy to jednak o głębokim kryzysie, w jakim znalazło się nasze państwo. Nie jest w stanie realizować nawet oczywistych reform.
Czy jesteśmy tak bogaci jak Luksemburg? Czy chcemy być bankrutami jak Grecy? Czy może zależy nam na tym, aby stracić sterowność rządzenia jak Belgowie? Zapewne wielu z nas na każde z tych pytań odpowie – nie. Jednak podobnie jak te trzy kraje zostawiliśmy wiek emerytalny kobiet na poziomie 60 lat. Cała reszta 34 najlepiej rozwiniętych gospodarek świata zrzeszonych w OECD wiek emerytalny podniosła lub podnosi.
Żyjemy coraz dłużej, jesteśmy zdrowsi, na szybkim przechodzeniu na emerytury traci gospodarka. Ale problem ten funkcjonuje także w skali mikro. Niski wiek emerytalny kobiet w połączeniu z kolejnym absurdem, czyli okresem ochronnym na 4 lata przed emeryturą, powoduje wycinanie z rynku pracy starszych osób. Bo spójrzmy oczami pracodawcy. Co zrobi na widok starającej się u niego o etat kobiety po 50. roku życia, która za 2 – 3 lata wejdzie w okres ochronny, a później odejdzie na emeryturę? Pracodawca raczej nie zaryzykuje i nie przyjmie jej do pracy, a jej rówieśniczki, które już zatrudnia, pominie w awansach, podwyżkach, szkoleniach, spodziewając się rychłej ucieczki. Te przywileje ewidentnie dyskryminują więc kobiety.
Polska to kraj absurdów, a wręcz bezprawia sankcjonowanego przez przepisy. Przedszkola w dużych miastach zamykają się o godzinie 17, przedsiębiorcy są przez urzędy traktowani jak potencjalni przestępcy, biedni podatnicy opłacają składki do NFZ rolnikom mającym milionowe przychody, nauczyciele, nawet WF-u, pracują 18 godzin tygodniowo i mają 3 miesiące wakacji, na emerytury idą 35-letni policjanci i żołnierze, notariusze, którzy odważą się pobrać niższą od maksymalnej taksę notarialną, łamią kodeks etyczny, opłacane przez firmy związki zawodowe działają na ich szkodę. Tę litanię można ciągnąć w nieskończoność. Wszystko to sankcjonuje nasze państwo, mówiąc głośno o sprawiedliwości i normach.
Reklama
Pytaniem, które powinniśmy zadawać politykom w najbliższych wyborach, nie jest to, co sądzą o grobach, mogiłach, obchodach czy bukietach. To rzeczy ważne, ale na tym nie kończą się nasze problemy. Przeciwnie. Rzeczowe pytania są proste – co zrobią z polskimi absurdami, czy mają odwagę zetrzeć się z potężnymi grupami interesu i zaryzykować popularność, wprowadzając trudne, ale niezbędne reformy.
Jeśli nie znajdą się odważni, jesteśmy skazani na porażkę. Brak działania oznacza regres. Co więcej, będziemy tracić siłę. Tę wynikającą z liczebności. Pomstujemy, że setki tysiące osób wyjeżdżają, że nie rodzą się dzieci, a 60 proc. młodych ludzi deklaruje chęć emigracji. Ale te decyzje zapadają pod wpływem codzienności złożonej z absurdów. Ludzie wyjeżdżają tam, gdzie system działa lepiej.